A jednak pałac nie był martwy. Wirtualny gekkon pojawił się znikąd i przebiegł po ścianie — pewny znak, że niektóre uzdrawiające podprogramy nadal pracują w co wilgotniejszych i co mroczniejszych miejscach kodu.
Mia, wahając się, ujęła fotografię. Podniosła ją i obraz wyskoczył z ramki z gwałtownością krwotoku, pojawił się na kurtynie, otoczył ją w trzystu sześćdziesięciu stopniach jaskrawoczerwonymi pikselami wielkości poduszek kciuka. Skrzywiła się i odłożyła zdjęcie na miejsce. Przyjrzała mu się kątem oka, poprzez membrany wachlarzy na dłoniach. Projekcje w zasięgu jej ręki wydawały się znacznie lepiej zrealizowane graficznie niż te chwiejne, zamazane obrazy, które ukazywały się na kurtynie.
W ramce znajdowało się jej kolejne cyfrowe zdjęcie. Inne niż to, które pokazał jej Martin. Na tym, bardzo młoda Mia Ziemann odpoczywała na wytartej czerwonej kozetce, ubrana w czerwony szlafrok frotte, czytając wydrukowany na papierze magazyn i opierając smukłe nogi na niskim stoliku. Włosy miała mokre. Na podłodze walały się śmieci: opakowania po gotowych daniach obiadowych, dyski z nagraną muzyką, dwa rozsznurowane buty. Młoda Mia nie zdawała sobie sprawy z tego, że ktoś robi jej zdjęcie. Sprawiała wrażenie odprężonej, zadowolonej z życia, choć głęboko pogrążona była w lekturze magazynu.
Kolejna drobna pamiątka po Martinie. Pośmiertna wiadomość, pozostawiona nowej pani pałacu.
Mia gwałtownym szarpnięciem otworzyła jedną z szuflad wirtualnego biurka. Była pusta. Wrzuciła do niej zdjęcie, po czym ją zatrzasnęła.
Otworzyła drugą szufladę. Nożyczki, papier, pióra, taśma klejąca, pinezki. Próbowała kilkakrotnie, ale nie udało się jej chwycić wirtualnych nożyczek. Spróbowała trzeciej szuflady. Pudełko kolorowej kredy.
Wyjęła kredę bladozieloną. Obróciła się ku stojącej przy przeciwległej ścianie tablicy. Ruszyła w jej kierunku; w miarę, jak się do niej zbliżała, tablica zaczęła się nieprzyjemnie chwiać. Wyciągnęła dłoń z wyprostowanymi palcami, w których trzymała wirtualną kredę.
To działanie z całą pewnością wymagało lepszych rękawic niż tanie jednorazówki, którymi dysponowała. Kreda to przylegała, to odskakiwała od tablicy, jak Alicja Dodgsona która dostała w lustrze ataku epilepsji. Po kilku wyczerpujących próbach Mia zdołała chwiejnym charakterem pisma napisać kilka przypadkowych słów. „Maya tu była”.
Pod spodem narysowała wizerunek zabawnej twarzy Kilroya o nosie jak kartofel. Na podłużnej łysej czaszce Kilroya naszkicowała kilka kręconych włosów pani Kilroy. Przypadkiem upuściła wirtualną kredę, która upadła na podłogę z wyraźnie słyszalnym stukiem i zniknęła. Nie zdołała jej odnaleźć nawet za pomocą wachlarzy. Poza tym poczuła poważny atak choroby morskiej. Odłączyła płytkę sensoryczną i wyszła zza kurtyny.
Przełknęła ślinę; gardło miała ściśnięte. Odczepiła wachlarze i odłożyła je na bok. Porwała rękawice na drobne kawałeczki, po czym wrzuciła je do recyklera. Jak na pierwszą wizytę, wystarczy. Miała dość. Jeśli kiedykolwiek jeszcze zdecyduje się odwiedzić pałac Martina, użyje najlepszych na rynku rękawic danych, takich jakimi dysponowała w pracy. I przyzwoitych spexów. Nadal miała mdłości. Czuła się też dziwnie rozczarowana. I strasznie oszukana. I potwornie wręcz smutna.
Ruszyła zygzakowatym korytarzem między tonami sprzętu pana Stuarta, oddychając ciężko i próbując odzyskać jasność myśli. Przeszła przez całą długość budynku i znalazła się wśród nowych maszyn. Kiedy dotarła do końca korytarza, zawróciła. Poczuła się znacznie lepiej. Spacer zawsze poprawiał jej samopoczucie.
— Pojedź ze mną do Europy. — Usłyszała donośny kobiecy głos. Stanęła jak wryta.
— Na Europę nie mamy czasu. Nie wspominając już o pieniądzach — odparł niechętnie mężczyzna.
Siedzieli na rozpostartym na podłodze kocu, w przejściu między maszynami. Mężczyzna był ubrany w wielką kurtkę z podszewką, brudne legginsy i robocze buty; parę lśniących spexów zsunął wysoko na czoło. Kobieta miała na sobie strój szczególny: brązowe poncho jak namiot, w jakiś sposób podtrzymujące ginące pod nim workowate tkane haremowe portki. Pracowali razem nad jednostką CAD. Zdjęli właśnie robocze rękawice narzędziowe i leżeli na kocu, zajadając herbatniki z papierowej torby.
Oboje byli brudni. Rozmawiali zbyt głośno. Mieli dziwne twarze: jędrne i pozbawione zmarszczek. Gestykulowali gwałtownie, energicznie. Sprawiali wrażenie, jakby coś wyprowadziło ich z równowagi.
Byli młodzi.
— W Stuttgarcie utkaliby nam ten polimer w sześć dni — powiedziała dziewczyna. — A może nawet w sześć godzin.
— Stuttgart to żadne wyjście. Tu przynajmniej mamy jakieś kontakty.
— Stary wpuszcza nas do siebie tylko po to, żeby móc popatrzeć sobie na nasze zabawy! Potrzebujemy żywych ludzi! Ludzi takich jak my. I tam, gdzie coś się dzieje. Na nic nam takie muzeum.
— W Stuttgarcie nigdy do niczego nie dojdziemy. Wiesz, ile kosztuje tam wynajęcie mieszkania? A w ogóle, to czy chcesz powiedzieć, że nie jesteśmy żywi? Ty i ja? Musimy być żywi na naszych warunkach, w naszym miejscu. Inaczej nic to nie znaczy.
Mia minęła ich, udając, że nie podsłuchiwała rozmowy. Nie zwrócili na nią uwagi. Odnalazła pana Stuarta w jego kantorku. Grzebał multinarzędziem w srebrzystych wnętrznościach zepsutego kasku.
— Skończyłam — oznajmiła Mia.
— Świetnie — stwierdził Stuart bez zainteresowania, wkładając w oko monokl spexa.
— Proszę opowiedzieć mi o tych młodych ludziach pracujących przy CADzie.
Stuart gapił się na nią z niedowierzaniem. Monokl lśnił mu w oku.
— Żartujesz? To twój interes, czy co?
— Przecież nie pytam, do których sieci wchodzą — wyjaśniła Mia. — Chcę się tylko czegoś o nich dowiedzieć.
— Och, no tak, żaden problem. — Stuartowi wyraźnie ulżyło. — Mają po dwadzieścia parę lat. Bez przerwy wpadają im do głowy jakieś co raz to nowe pomysły, wiesz, jak to jest w tym wieku. Żadnego poczucia czasu, mnóstwo energii do zmarnowania, głowa w chmurach. Projektują stroje. A przynajmniej próbują.
— Naprawdę?
— Stroje dla innych dzieciaków. Ona projektuje, on urzeczawia. Działają w zespole. Szczenięca miłość. Śliczna.
— Jak się nazywają?
— Nie pytałem.
— Jak płacą za czas dostępu?
Stuart nie odpowiedział. Milczał znacząco.
Mia podziękowała i wróciła do podsłuchiwania… na znacznie większą skalę. Młodzi ludzie odeszli. Szybko wyrwała kartę gotówkową z bramki wejściowej. Niewiele zostało na niej gotówki. Stuart bez miłosierdzia traktował nieznajomych.
Pospiesznie wybiegła z budynku.
Chłopiec i dziewczyna, oboje z plecakami na ramionach, szli w kierunku szczytu wzgórza, na przystanek autobusowy.
Gdy nadjechał autobus, Mia wsiadła do niego wraz z nimi. Usiedli z tyłu. Usadowiła się niedaleko, po drugiej stronie przejścia między fotelami. Nie zauważyli jej. Młodzi ludzie nie lubią dostrzegać starych ludzi.
— W tym mieście — stwierdziła z goryczą dziewczyna — umrę w końcu z nudów.
— Jasne — powiedział chłopiec i ziewnął.