Podczas gdy Brett się kąpała, Mia zebrała jej rozrzucone ubranie, dla higieny wyprażyła je w mikrofalówce, a potem uprała i wysuszyła. Buty na elastycznych podeszwach sprawiały wrażenie, jakby podczas sterylizacji mogły stopić się albo wybuchnąć, więc zostawiła je w spokoju, mimo że wydzielały bardzo silny zapach. Tak naprawdę to nie był on odstręczający, ale jednak świadczył o tym, że nagie ludzkie stopy tkwiły w nich od bardzo długiego czasu, w miłym ciepełku i wilgoci, hodując mnóstwo różnych symbiotycznych bakterii.
Brett wyszła z łazienki owinięta ręcznikiem.
— Pewnie będziesz chciała go wysterylizować — powiedziała z wyraźnie słyszalnym poczuciem winy, wręczając go Mii.
Dziewczyna była mocno owłosiona: pod pachami, na łonie, wokół sutek piersi. Włosy te sprawiały niemal wrażenie „minimalnej bielizny”, co wywoływało dziwny efekt praktycznej skromności. Usiadła, naga i włochata, na pokrytej wykładziną podłodze i, najwyraźniej trochę skrępowana, zaczęła grzebać w plecaku.
— Świetnie się czuję — stwierdziła. — Kanalizacja działa wspaniale. Od czterech tygodni śpię w namiocie.
— Naprawdę, w namiocie? Jakie to podniecające.
— Tak, najczęściej pod drzewami Buena Vista Park. A w ogóle to głównie na drzewach, w hamaku. Mam stamtąd wspaniały widok na miasto. Używamy toalet publicznych, jemy z kartonów, w ten sposób żyje się bardzo tanio. Chociaż teraz jest już trochę za zimno na namioty.
— A czy to bezpieczne?
Brett wzruszyła ramionami.
— Przecież jesteśmy w San Francisco. Połowa ludności żyje z pomocy obywatelskiej. Nikt się nikogo nie czepia. Co mi mogą zrobić, obrabować? Wszystkie moje ciuchy są w sklepach, wszystkie moje projekty są wirtualne. — Z kieszonki plecaka wyjęła małą plastykową fiolkę, z plecaka zaś grzechotnika.
Rozwarła białe szczęki rozleniwionego zwierzęcia, po czym, jeden po drugim, przycisnęła jego zęby jadowe do dziurki w elastycznej zatyczce fiolki. Następnie nacisnęła kciukiem wklęsły, luskowaty łeb. Naładowawszy węża, schowała go z powrotem do plecaka. Wyjęła metalowy pojemnik. Zdjęła z niego pokrywkę. Z pojemnika wyjęła nasączony czymś wacik i zaczęła uważnie smarować ciało między palcami stóp.
— Maść do stóp — wyjaśniła. — Żywe bakterie, ale się nie rozmnażają. Zżerają po prostu brud, pot i w ogóle, tak że człowiek nie nosi na sobie obcej flory.
— Sprytne.
— No. Żeby biwakować, jak my, trzeba to umieć, rozumiesz? Nie można po prostu rzucić wszystkiego i zacząć sypiać pod drzewami i mostami. Wiedza na ten temat to rodzaj nauki. A nawet sztuczka.
Dziewczyna przesunęła kulką dozownika po włochatych pachach.
— A gdzie trzymasz zapasowe ubranie?
To pytanie zaskoczyło dziewczynę.
— Jestem zawodowcem! — powiedziała. — Urzeczawiam sobie nowe ubranie, gdy jest mi potrzebne.
Wyjęła komórkowy netlink, przejrzała się w jego małym, otwieranym ekraniku i zaczęła wyskubywać włoski z brwi. Mia umyła tymczasem naczynia.
— Deser? — spytała.
— Nie, dziękuję.
— Chcesz coś do ubrania? Mogę ci pożyczyć.
— Nie, nie przejmuj się. Ciepło tu, nic mi nie będzie.
— Chcesz nalewkę?
— A możesz zrobić gorącą czekoladę?
— Jasne. Kakao to fajna zabawa.
Mia wyjęła zestaw do nalewek i zaczęła rekonfigurować katalizatory i syntetyzery. Cienkie rurki bursztynowego poliwinylu i stopu stali. Pozłacane nakrętki. Emaliowane złączki. Ekrany osmozy. Grzałki, napinacze, przezroczyste szklane komory chłodzące wypełnione wodą. Dokładna instrukcja. Dawało to zajęcie rękom podczas rozmowy.
Tymczasem Brett wyjęła z plecaka węża i klepnęła go mocno w tył głowy. Rozwinął się natychmiast, grzechocząc gniewnie. Podstawiła mu prawe ramię. Bez wahania zatopił w nim kły. Oderwała go łagodnie i pogłaskała uspokajająco. Potem przemyła dwie małe ranki. Z jednej z nich wyciekał cienki strumyczek krwi.
— Uuuch — jęknęła.
— Co sobie zaaplikowałaś?
— Och, dziewczynie, która mi to dała, musiałam obiecać, że nigdy nikomu nie zdradzę tajemnicy — powiedziała Brett. — To coś sprawia, że czuję się bezpiecznie i ciepło, kiedy nocuję w nowym miejscu. To bardzo miłe uczucie, ale środek nie jest dla mnie dobry. Dlatego aplikuję go tak, żeby za każdym razem trochę bolało. Jeśli robisz coś szkodliwego dla zdrowia, to na początku powinno cię choć trochę boleć, inaczej wpada się w tarapaty.
— Ugryzienie zwierzęcia to z pewnością duże ryzyko infekcji.
— Co? Brzydkie ciepłokrwiste zarazki z czystego zimnokrwistego pyska? Nie sądzę, by istniało jakieś ryzyko. Wężuś jest bardzo szybki. I czysty. Noszę w plecaku przyjaciela. — Brett zamrugała. Oczy same się jej zamykały. Uśmiechnęła się.
Wypiła kakao i po chwili już spała.
Mia okryła ją kocem i położyła się w swym wąskim łóżku. Odsunęła namiot tlenowy, przykryła się prześcieradłem i myślała. Nie były to wesołe myśli. Mała sypialnia wydawała się jej pusta i martwa, jak papierowa komora opuszczonego przez osy gniazda.
Przez cały dzień odsuwała od siebie myśli dotyczące pogrzebu, lecz teraz, w mroku i ciszy, poczuła smak śmierci, który delikatnie, osmotycznie, przenikał do jej umysłu. Z bezlitosną, całkowicie przytomną dokładnością rozważała kolejne objawy procesu starzenia się, nieograniczoną w swym naturalnym bogactwie drogę organicznego rozpadu.
Skrzepy w arteriach. Kostnienie chrząstek. Złoża minerałów, twarde jak kamień, formujące się w woreczku żółciowym, wątrobie, tętnicach. Twardniejące paznokcie, pękająca skóra, rzedniejące, siwiejące, coraz bardziej kruche włosy. Ciemniejące sutki, obwisłe piersi, coraz węższe naczynia, puchnące gruczoły. Układ moczowo-płciowy, sprytny handelek ewolucji — płodność za śmierć — bezustannie wyprowadzany z równowagi. Złoża żywego, krwawego szpiku umierające w jamach kości, zastępowane przez grube pokłady żółtego, nieaktywnego tłuszczu. Zanik ostrości widzenia, utrata słuchu na skutek degeneracji niezwykle skomplikowanej maszynerii ucha wewnętrznego. Stary gruczoł, który niegdyś był mózgiem, bezustannie zmieniający zasoby hormonów, aż w jego wężowych zakamarkach zbiorą się złoża trujących odpadów, tak trudne do zwalczenia jak dziecięce neurozy.
Mia nie była chora i z całą pewnością nie umierała, ale już bardzo dawno temu pożegnała się z młodością. Mózg utrzymywała w czystości, ale częste neurologiczne czyszczenia spowodowały poważne uszczerbki niektórych skrajnych nerwów, głównie kulszowego i porozciąganych nerwów nóg. Najgorzej było z nerwem błędnym. Jego słabość nie była zagrożeniem dla życia, lecz nierównomierne bicie serca, opuszczającego niektóre uderzenia, nie należało do przyjemności.
Naczynia włosowate były nieustannym źródłem kłopotów, uszkodzone i zatkane gromadzącymi się przez lata odpadami. W lewym uchu często jej dzwoniło, na prawe nie słyszała wysokich tonów. Płyn stawowy w kostkach palców i nadgarstków stracił wiele ze swej lepkości. Komórki ludzkich oczu nie odnawiają się, nic więc nie mogła poradzić na utratę ich rozciągliwości i wynikający z tego astygmatyzm.
A wszystko to pogłębiało się z powodu ciągłego napięcia. Młody człowiek dojrzewa dzięki stresowi, młodego człowieka stres uczy, ale gdy jesteś stary, stres to pierwszy krok ku starczemu zdziecinnieniu.
Nie mogła zasnąć. Nie była młoda. Obecność w domu młodej dziewczyny uświadomiła jej to bardzo dobitnie. Czuła witalność Brett. Słyszała jej lekki oddech i wyobrażała sobie, jak mocno i równo bije serce dziewczyny.
Brett była jak dzikie zwierzątko.
Mia wstała i podeszła do dziewczyny, by się jej przyjrzeć. Pogrążona w spokojnym, mocnym śnie Brett wysunęła się spod koca, osiągając jakiś pierwotny stan rozkosznego spokoju. Leżała na wzorzystej wykładzinie w pozie odaliski, pozie przesyconej ociężałym erotyzmem, jaki obecny jest tylko na dziewiętnastowiecznych obrazach mistrzów francuskich, tych o tematyce orientalnej. Zazdrość ukąsiła Mię jak jadowity wąż. Wróciła do łóżka, usiadła i zaczęła snuć pełne goryczy rozmyślania o cienkiej bibułce zdarzeń, którą nazywała życiem.