Jadła papki, którymi ją karmiono, bo jeśli ich nie jadła, oni strasznie narzekali.
Nie umiała czytać.
Trzeciego dnia obudziła się i poczuła przebłysk inteligencji, myślała szybciej i jaśniej, i odkryła, że małe kanciaste figurki na ekranie znów stały się literami i słowami. Otworzyła notebooka i przyjrzała mu się z uczuciem niebotycznego zdumienia. Był pełen absolutnie niepojętego, śmiesznego, wręcz ekonomicznego i biurokratycznego bełkotu; niczego bezsensowniejszego nie umiała sobie w ogóle wyobrazić. Ten dzień spędziła, wybuchając co chwila śmiechem, machając nogami, przyglądając się ekranowi i drapiąc pokrytą szorstkimi włoskami głowę, która strasznie ją swędziała.
Po południu zniecierpliwiona wyskoczyła z łóżka i zrobiła kilka niepewnych kroków po szpitalnym pokoju. Dała chomikowi trochę jedzenia i wody, ale chomik i tak prawie cały czas spał; leżał w klatce nieruchomo, bezwładny, różowy, porośnięty sierścią tak krótką, że niemal niewidoczną. Jedna z pielęgniarek spytała ją, jak go nazywa. Nie potrafiła wymyślić żadnego pasującego do sytuacji imienia, więc w ogóle nie ochrzciła chomika.
Wieczorem zadzwoniła z Dżakarty jej córka, ona jednak nie miała ochoty rozmawiać z nikim z Dżakarty. Kazała pielęgniarkom powiedzieć, że czuje się doskonale. Potem nie mówiła już nic i bardzo niewiele robiła. Zorientowała się, że pokój naszpikowany jest maszynami, obserwującymi ją bez chwili przerwy. Parę z nich było tak cwanych, że wydawały się niemal niewidzialne.
Czwartego dnia dostała trochę nowego twardego jedzenia, takiego, które można gryźć, a także coś słodkiego i bardzo pysznego. Poprosiła o dokładkę i obraziła się, kiedy jej dokładki nie dali. Potem ubrali ją w bardzo ładny niebieski bawełniany kombinezon, szyty podwójnym szwem i zabrali do sali. Powiedzieli, że to sala dziecinna. Nie było w niej żadnych dzieci, więc miała dla siebie całą salę. Bardzo ładną salę. Kolorową, oświetloną światłem jasnym i świeżym jak słońce w lecie, i pełno tu było maszyn do wspinania się, fikołków i w ogóle. Wspinała się, robiła fikołki, spadała na pokrytą materacami podłogę i cały czas się śmiała, ale potem zdarzyło się jej zrobić w kombinezon, więc kazała im przestać, póki się nie oczyści.
Potem wróciła do pokoju i na ekranie notebooka przeglądała wiadomości polityczne. Przeprowadziła długą i gorącą dyskusję z doktorem Rosenfeldem na temat polityki amerykańskiej w latach 2030-tych. Bardzo interesowała się polityką w trakcie światowego kryzysu lat trzydziestych i kiedy myślała, co się wtedy działo, wstępowała w nią taka złość, że po prostu mogłaby krzyczeć. Bardzo dużo mówiła podczas dyskusji o swych ulubionych głupich politykach i głupich faktach z polityki tego czasu, przez co spadł jej z serca wielki kamień. Doktor Rosenfeld oznajmił, że rekonwalescencja przebiega doskonale. Spytał też, czy nadała chomikowi imię. Nie rozumiała, dlaczego wszyscy tak strasznie przejmują się imieniem chomika. Tak naprawdę wcale za nim nie przepadała.
Piątego dnia przedstawili ją innej pacjentce NTRDK, bardzo miłej młodej kobiecie. Nazywała się Juliet Ramachandran. Miała sto trzynaście lat. Przed zabiegiem była ślepa z powodu degeneracji siatkówki. Miała postpsiego psa przewodnika, umiejącego mówić. Pani Ramachandran przez wiele lat pełniła obowiązki pracownika pomocy obywatelskiej i wyróżniała się nienagannymi manierami. Mia, Juliet i jej pies natychmiast się zaprzyjaźnili. Odbyli długą rozmowę na temat kuracji i wielu innych spraw. Psu odrosła cała sierść, Juliet zaś miała na głowie wspaniały jedwabny turban. Pies gadał jak najęty, twierdziła jednak, że przechodzi taką fazę i że mu przejdzie.
Juliet powtarzała słowa „Mia Ziemann” i Mię to strasznie bawiło.
— Czy wiesz, że nazywasz się Mia Ziemann?
Mia widziała, że Juliet zaczyna się denerwować.
— Dobrze, dobrze, niech będzie jak chcesz, miaziemann, miaziemann, tylko się nie przejmuj — powiedziała.
Życie Juliet nie było łatwe, no bo odzyskiwała wzrok i w ogóle. Opowiadała szczerze o swoich problemach, powtarzała, raz za razem, że przedmioty „dotykają mnie tam, za oczami”. Mia uznała, że uprzejmiej byłoby odnosić się z wyrozumiałością do biednej Juliet, więc postanowiła sobie, że będzie się bardzo starała reagować zawsze, kiedy tylko ktoś wypowie słowo — Mia.
Szóstego dnia Mia reagowała już bezbłędnie na wołanie „Mia”, więc zaczęto traktować ją inaczej i lepiej. Kiedy zapytali, czy nadała chomikowi imię, powiedziała, że owszem i że chomik ma na imię Fred, a kiedy powiedzieli, że to męskie imię, stwierdziła, że nie i że to skrót od Frederika. Wyjmowała już chomika z klatki, dbała o jedzenie dla niego, a ich bardzo ucieszyło jej postępowanie.
Chomik wydawał się jej obrzydliwy niczym szczur, który ledwie umie podskakiwać, miał oczka jak korale i krótkie drżące łapki. Porastał jednak miłym, brązowym futerkiem. Pewnego dnia dostał w klatce jakiegoś krótkiego ataku, postanowiła jednak nie mówić o tym nikomu. Tylko by się zdenerwowali.
Siódmego dnia uświadomiła sobie, że kiedyś naprawdę była kimś, kto nazywał się Mia Ziemann i że chyba coś jest z nią naprawdę nie w porządku. Nie czuła się jednak chora, nie, wcale nie. Czuła się doskonale, doprawdy wspaniale. Była szczęśliwa, bo miała zaszczyt być kimś, kimkolwiek była. Kiedy jednak poważnie myślała o tym, że będzie Mią Ziemann, czuła w ustach smak taki, jakby przygryzła sobie język. Czuła szczególny rodzaj strachu, jakby Mia, Ziemann kryła się w szafie, czekając aż zapadnie noc, bo w nocy mogłaby wyjść i niczym duch włóczyć się po szpitalnej sali.
Po południu ubrała się w któreś z ubrań Mii Ziemann i poszła na bardzo długi spacer — co najmniej pięć, może nawet i sześć razy obeszła szpitalny ogród. Stroje Mii były doskonale skrojone, tyle że — na nieszczęście — wcale na nią nie pasowały. Była nie tylko szczuplejsza i delikatniejsza od Mii, lecz także pięć centymetrów wyższa. Z chodzeniem nie miała większych kłopotów, ale nadal dziwnie kołysała się w biodrach. Podczas spaceru po szpitalnym ogrodzie kilkakrotnie spotkała ludzi, rzeczywiście i poważnie chorych. Zdała sobie sprawę z tego, ile miała szczęścia.
Wieczorem zabrała się za czytanie listów na liście dyskusyjnej grupy wspomagającej NTRDK. Czuła się bardzo pochlebiona, że jej inteligencję przeceniają tak błyskotliwi ludzie. Uznała, że powinna włączyć się do dyskusji i że być może ma za sobą doświadczenia istotne z medycznego punktu widzenia, o których powinna napisać, tylko że nieoczekiwaną trudność sprawiało jej posługiwanie się klawiaturą.
Zachowywała się zawsze bardzo uprzejmie i starała się zrobić co tylko było w jej mocy dla personelu przeprowadzającego testy, choć same testy częstokroć okazywały się bolesne. Inne badania nie bolały, polegały po prostu na rozwiązywaniu zagadek: rozgrywaniu problemów szachowych, rozwiązywaniu krzyżówek, dopasowywaniu klocków o niezwykłych kształtach. Testy słowne wydawały się jej bardzo trudne, kiedy jednak przyszło do zestawiania klocków, okazała się prawdziwie cudownym dzieckiem. Najwyraźniej jej talent modelowania geometrycznego wzrósł o jakieś piętnaście procent. Na ten rezultat składał się przede wszystkim lepszy czas reakcji, jednak rezultaty badań emisji wskazywały także zaistnienie autentycznej integracji neoneuralnej. Przeglądając te medyczne prognozy była bardzo dumna ze swych osiągnięć i postanowiła, że od tej pory będzie mniej mówić, a więcej przyglądać się obrazkom. Zagra na swych walorach intelektualnych. Może nawet sama coś narysuje, zrobi kilka zdjęć, będzie rzeźbiła w glinie lub w wirtualności. Tyle miała przed sobą wspaniałych możliwości.