Tiarę wyrzuciła na progu mieszkania. Pojawiła się szpitalna karetka, świecąc wszystkimi światłami; zaparkowała tuż przy jej domu. Idąc Parnassus Avenue, pozbyła się kolczyków i pierścieni z palców dłoni. Czekając na taksówkę, zdjęła pantofle i skarpety, i pozbyła się pierścieni na palcach stóp. Skóra pod nimi była blada, lepka.
Taksówka wreszcie przyjechała.
W taksówce Mia zrzuciła spodnie, po czym pozbyła się bransolet na kolanach oraz sporej działki oklejającej ją taśmy samoprzylepnej. Za okno z tymi zabawkami. W pociągu, po drodze na lotnisko, poszła do damskiej toalety, w której zerwała z ciała napierśnik wraz z kolejnymi taśmami. Taśmy swędziały i w ogóle, a kiedy się ich pozbyła, jej morale wzniosło się na orbitę.
Wreszcie znalazła się na lotnisku. Na czarnych, asfaltowych pasach stało mnóstwo świecących samolotów. Podczas startu samoloty w cudowny wręcz sposób wskakiwały z rozpostartymi skrzydłami w zimne nocne niebo. Wewnątrz widać było pasażerów, ponieważ kadłuby wykonano z cienkiej metalowej siatki. Niektórzy pasażerowie włączyli lampki, większość jednak po prostu zapadła się w strąki i przyglądała nocnemu niebu. Albo nawet spała; był to w końcu nocny lot. Panowała tu atmosfera spokoju i piękna. Nic wielkiego, nic niezwykłego.
Weszła na schodki i zaczęła się po nich wspinać. Kiedy wchodziła do samolotu, stewardessa powiedziała coś do niej po niemiecku. Otworzyła torbę, wyjęła z niej chomika, pokazała go stewardessie i schowała z powrotem do torby. Potem obróciła się, i — pewna siebie, przepełniona radością — poszła przejściem między kokonami. Stewardessa nie zrobiła nic, dosłownie nic.
Wybrała sobie sympatyczny, brązowy strąk w biznesklasie i rozsiadła się wygodnie. Stewardessa przyniosła pyszną gorącą frappé.
O trzeciej nad ranem samolot wreszcie wystartował, a ona zasnęła.
Kiedy się obudziła, była ósma rano dnia dziesiątego lutego 2096 roku, ona zaś znajdowała się we Frankfurcie.
Opuściła samolot. Chodziła po frankfurckim lotnisku, zagubiona, senna, rozkosznie wolna od snucia planów. Nie miała również grosza przy duszy, nie miała karty gotówkowej, nie miała kredytu. Nie miała żadnej karty identyfikacyjnej. Ludzie z pomocy obywatelskiej z jej samolotu specjalnie zgłaszali się do miejscowych władz, ale niemieckie władze nie szukały nikogo, kto nie szukał ich.
Napiła się wody ze specjalnego zbiorniczka, poszła do toalety, umyła twarz i dłonie, zmieniła bieliznę oraz skarpetki. Jej twarz nie wymagała już makijażu, ale tego makijażu strasznie jej brakowało. To, że była nieumalowana tu, w miejscu publicznym, dokuczało jej znacznie bardziej niż brak zwykłej karty identyfikacyjnej.
Wyszła z toalety. Trzymała się tłumu, tak by się nie wyróżniać.
Wraz z innymi ludźmi minęła z milion oszklonych sal i kiosków. Zjechała ruchomymi schodami wprost na porośnięty bluszczem dworzec kolejowy. Miała wrażenie, że Niemcy szczególnie lubią bluszcz, zwłaszcza jeśli bluszcz ten rośnie głęboko pod ziemią, tam gdzie nie ma prawa rosnąć żaden bluszcz.
Na dole dostrzegła młodą Europejkę z bardzo krótko przystrzyżonymi włosami, ubraną w jaskrawoczerwoną kurtkę. Ponieważ sama była krótko ostrzyżona i miała jaskrawoczerwoną kurtkę, pomyślała, że niegłupio byłoby pójść za tą dziewczyną i robić to, co ona. Plan ten okazał się bardzo mądry, ponieważ nieznajoma najwyraźniej doskonale wiedziała, dokąd idzie i co chce zrobić. Z niemieckiego kiosku pomocy obywatelskiej dziewczyna wzięła torbę herbatników. Więc ona też wzięła taką samą torbę. Nie musiała za nią płacić. Herbatniki były naprawdę bardzo dobre. Poczuła, jak dotowane przez rząd, pozbawione substancji toksycznych, nasycone witaminami dobra rozpływają się jej w żołądku.
Zjadła kilka herbatników, popiła je wodą, poczuła się doskonale i była bardzo z siebie zadowolona. Okruszkami podzieliła się z chomikiem.
Na dworcu kolejowym dwunastu facetów w wielkich ręcznie tkanych ponczach i płaskich czarnych kapeluszach grało indiańską muzykę Andów na fletniach Pana i gitarach. Ci południowoamerykańscy faceci wywiesili przed sobą karteczkę z prośbą o datki, ale jeśli się nie chciało, nie było przymusu, by im płacić; nic nie stało na przeszkodzie, by po prostu siedzieć i słuchać muzyki za darmo. W okolicy znajdowało się mnóstwo strąków, w których można się było wygodnie ułożyć, wodę dawano za darmo, herbatniki także, damska toaleta była czysta i przyjemna. Wyglądało na to, że na dobrym, starym frankfurckim dworcu kolejowym można spędzić całe życie.
Dworzec był ciepły i przytulny, a sama obserwacja takiego mnóstwa różnorodnych Europejczyków, wędrujących z bagażami tu i tam, wydawała się jej fascynującym zajęciem. Czuła się nieco przesadnie wystawiona na widok publiczny, siedząc tak w publicznym strąku, publicznie zajadając najzupełniej publiczne herbatniki, ale przecież nikogo tym nie krzywdziła. Wręcz przeciwnie, ludzie, którzy w ogóle ją zauważyli, myśleli najwyraźniej, że jest wspaniała. Niemcy się do niej uśmiechali. Zwłaszcza mężczyźni; mężczyźni uśmiechali się do niej bardzo zachęcająco. Kiedy tak siedziała, zabijając czas, w ciągu pierwszej godziny dostrzegła w tłumie kilkanaścioro dzieci. Dzieci też się do niej uśmiechały.
A wszyscy myśleli, że ich sprawy są najważniejsze. Jakie to żałosne… i jakie zabawne. Dlaczego ci ludzie nie usiądą po prostu spokojnie, dlaczego spokojnie nie cieszą się życiem? Dlaczego tak strasznie się spieszą? Bieganina bez sensu… a przecież mieli żyć po milion lat na głowę, czy to nie jest najważniejsze? Można przecież siedzieć sobie w strąku, w doskonałym pokoju z wszechświatem, w doskonałym szczęściu.
Cieszyła się tym szczęściem jakieś półtorej godziny. Potem szczęście jej zobojętniało. Zaczęła się nudzić. Zrobiła się niespokojna. Zaczęła się denerwować, a w końcu nie była już w stanie usiedzieć na miejscu ani chwili dłużej. Poza tym ci faceci z Andów zaczęli powtarzać piosenki, a ten taki gwizdek, w który dmuchali, wydawał doprawdy przeraźliwe dźwięki.
Wstała i wybrała sobie pociąg. Wszyscy tak robili.
W pociągu panował straszny hałas. Ludzie gadali jeden przez drugiego. Sam pociąg oczywiście wcale nie hałasował, ale jego pasażerowie rozmawiali głośno, zajadali makaron i pili wielkie mleczne koktajle. Pociąg był bardzo szybki, a przy tym cichy jak węgorz w wodzie. Jechał po szynach, ale ich nie dotykał.
Wsunęła bagaż pod ławkę. Żałowała, że nie rozumie niemieckiego.
Po pewnym czasie wyjęła torbę i zobaczyła, że jest ona rozsznurowana, zdała sobie wtedy sprawę z tego, że chomik uciekł. Ohydna kupka futra podjęła wreszcie samodzielną decyzję i wzięła swój los we własne łapki — albo w pociągu, albo już na frankfurckim dworcu. Najpierw trochę ją to zdenerwowało, ale potem zdała sobie sprawę z komizmu sytuacji. Chomik na wolności! Masowa panika w Europie! Dobra, dobra, żegnaj malutki, chomik z wozu… Życzę szczęścia, postgryzoniu. Mam nadzieję, że się na mnie nie gniewasz.
Wysiadła z pociągu w Monachium czyli Munchen, bo podobała się jej nazwa miasta. Monachium nazywało się niegdyś Munichem, Muenchen, Moenchen, nawet Munchen, ale Ogólnoeuropejska Reforma Ortografii zrobiła z niego Munchen. Munchen, Munchen, Munchen, Munchen. Ktoś kiedyś powiedział jej, że najbardziej artystycznym z miast Europy jest Stuttgart, Stuttgart jednak nie nazywał się nawet w połowie tak ładnie jak Monachium. Munchen.