Выбрать главу

Wiedziała, że pokocha Monachium, kiedy zorientowała się, że w kioskach rozdają za darmo precle. I to nie takie jak amerykańskie: suche, cienkie, z jodowaną solą, ale cieple, grube, mięsiste, nie pozbawione zapewne śladów mąki i drożdży. Na stacji nie mniej niż setka dzieciaków z całej Europy, śmiejąc się i żartując, stała w kolejce po te wielkie monachijskie precle. Bawarscy pracownicy pomocy obywatelskiej z piekarni byli dumni z tej sytuacji. Od razu widziało się, że mają w tym jakiś swój niejasny interes.

Radośnie spałaszowała dwa gigantyczne precle, napiła się wody, a potem znalazła inną, jeszcze ładniejszą dziewczynę z długimi jasnymi włosami, w niebieskiej aksamitnej kurtce, i poszła za nią.

W ten sposób trafiła na Marienplatz.

Na placu znajdowała się stacja metra, a także tryskająca wodą fontanna, otoczona okrągłym kamiennym murkiem, z wielką marmurową kolumną, na której czwórka brązowych cherubów przebijała diabły. Na szczycie stała pozłacana Najświętsza Maria Panna, zajęta czymś w rodzaju rozpoznania obywatelskiego. W rogu placu znajdował się punkt teleprezencji i kilka butików z obracającymi się na wystawach manekinami. Wokół parkowało mnóstwo szkieletowych europejskich rowerów. Po Marienplatz włóczyły się tłumy ludzi, zwłaszcza turystów z całego świata, przede wszystkim Indonezyjczyków.

Jak inni młodzi ludzie na placu, oparła się o kamienną balustradę fontanny. Trzy muskularne posągi wylewały z brązowych wiader niekończący się strumień wody. Słońce już zachodziło, zrobiło się całkiem zimno. Wszystkie dzieciaki, które znajdowały się w zasięgu jej wzroku, miały czerwone policzki, rozwiane włosy, ubrane zaś były w kurtki, kolorowe chusty na szyi i dziwnie wyglądające eurodzieciakobuty.

Od czasu do czasu przez plac przebiegała para wielkich policyjnych owczarków alzackich. Dzieciaki przestawały wówczas rozmawiać i jakby się trochę spinały.

Marienplatz był pięknym placem. Podobało się jej, że monachijczycy najwyraźniej zadbali o swój kościół: ostre łuki, balkoniki, podejrzanej koduity chrześcijańscy święci, którym udało się przekroczyć granice ciała. Najbardziej podobały się jej drewniane kolorowe średniowieczne roboty na wieży zegarowej.

Wysoko nad placem, na galeryjce wieży, głowami w dół, wisieli trzej nadzy katolicy z rękami złożonymi jak do modlitwy. Odprawiali publiczny rytuał pokuty. Nie skupiali na sobie przesadnej uwagi, nic z tych rzeczy, w rzeczywistości niełatwo było nawet dostrzec ich wiszących na tej wysokości, praktycznie na samej galeryjce. Wystawiali swe ciała na wiatr i zimno, byli bardzo pokorni, bardzo wierzący, no i, najnormalniej naćpani, odlecieli wyżej niż latawce.

Ktoś do niej przemówił. Stał tuż obok.

— Co? — spytała.

Zobaczyła bardzo przystojnego młodego mężczyznę w spodniach z owczej skóry i kurtce z owczej skóry; ten chłopak miał na sobie praktycznie całą owcę, łącznie z ufarbowanym, pozbawionym oczu łbem, służącym za kołnierz kurtki. Cały był przez to biały i kędzierzawy, ale miał czarne, sczesane gładko na tył głowy włosy, dobrze pasujące do raczej pochyłego czoła i obwisłych czarnych brwi.

— Ach, angielski — powiedział. — Żaden problem. Znam angielski.

— Doprawdy? Świetnie. Cześć.

— Cześć. Skąd przybywasz?

— Z Kalifornii.

— I dziś przyjechałaś do Monachium?

— Ja.

Chłopak uśmiechnął się.

— Jak ci na imię?

— Maya.

— Ja jestem Ulrich. Witaj w moim pięknym mieście. Więc jesteś sama, nie masz rodziców, nie masz chłopca? Stoisz przez dwie godziny na Marienplatz, z nikim się nie spotykasz, nic nie robisz. — Roześmiał się. — Zgubiłaś się?

— Właściwie nie mam dokąd iść. Po prostu spędzam tu czas.

— A więc się zgubiłaś.

— No — przyznała Maya — Może rzeczywiście trochę się zgubiłam. Ale przynajmniej nie spędziłam dwóch godzin na szpiegowaniu kogoś, tak jak ty.

Ulrich uśmiechnął się leniwym uśmiechem, zdjął z ramienia brązowy plecak i postawił go między nogami.

— Jak mógłbym nie przyglądać się takiej pięknej dziewczynie — powiedział.

Maya wpatrzyła się w niego szeroko otwartymi oczami.

— Mówisz szczerze? O mój Boże…

— Tak, tak! Z pewnością nie jestem pierwszym mężczyzną, który odkrył przed tobą ten sekret. Jesteś piękna. Jesteś taka śliczna jak wielki królik.

— Nie wątpię, że po niemiecku brzmi to fantastycznie, ale…

— Jestem pewien, że potrafię ci pomóc. W którym hotelu się zatrzymałaś?

— Nie zatrzymałam się w żadnym hotelu.

— Więc gdzie masz bagaż?

Pokazała mu torebkę.

— Nie masz bagażu! Nie masz hotelu! Nie masz dokąd pójść. Nie masz rodziców. Nie masz chłopaka. A masz pieniądze?

— Nie.

— A kartę tożsamości? Spodziewam się, że masz jakąś kartę tożsamości?

— Nie mam przede wszystkim karty tożsamości.

— Tak? Czyli uciekłaś. — Ulrich przemyślał sobie tę rewelację, najwyraźniej z zachwytem. — No i zobacz, mam dla ciebie dobrą informację, Mayu Uciekinierko. Nie jesteś jedyną uciekinierką, która dotarła do Monachium.

— A już myślałam, żeby wieczorem wsiąść w pociąg i wrócić do Frankfurtu.

— Frankfurtu? To by dopiero było! Frankfurt to dziura! Frankfurt to grób! Chodź ze mną! Zabiorę cię do najsłynniejszego pubu na świecie!

— Dlaczego miałabym iść gdzieś z kimś, kto tak okrutnie potraktował owcę?

Ulrich pogładził swój strój; sprawiał wrażenie do głębi urażonego.

— Robisz sobie ze mnie żarty! Nie jestem okrutny! Sam zabiłem tę owcę, zabiłem ją w pojedynku. Chciała odebrać mi życie! Chodź ze mną, zabiorę cię do słynnego Hofbrauhaus. Tam je się mięso! I pije piwo!

— Jestem pewna, że żartujesz.

— To całkiem niedaleko — powiedział Ulrich, krzyżując ramiona odziane w kudłatą wełnę. — Chcesz zobaczyć czy nie?

— Owszem, chcę zobaczyć. Dobrze. Chodźmy.

Zabrał ją do Hofbrauhaus, tak jak obiecał. Nad wielkimi okutymi miedzią drzwiami i umundurowanymi funkcjonariuszami opieki społecznej wznosił się wielki kamienny łuk. Ulrich wyślizgnął się z kurtki i bardzo sprawnie, w ciągu kilku zaledwie sekund, ściągnął spodnie. Wełniane ubranie sprawnie wsunął do sporego plecaka. Pod nim nosił jednoczęściowy wzorzysty kostium.

Wewnątrz Hofbrauhaus miał sklepione sufity, malowidła na ścianach, latarnie i metalowe okucia. Był cudownie ciepły. W powietrzu unosił się ostry zapach smażonego mięsa. Wiekowa orkiestra dęta, której członkowie ubrani byli w dziwne kapelusze i grube portki na szelkach, grała dwustupięćdziesięcioletnie polki; muzykę ludową wyeksploatowaną do tego stopnia, że wpadała jednym uchem i wypadała drugim, gładko jak wrzucane do strumienia kamyki. Zupełnie obcy sobie ludzie siedzieli przy długich stołach z wygładzonego drewna, na długich ławach z wygładzonego drewna, pełni alkoholicznej życzliwości dla świata. Mia z ulgą zauważyła, że większość z nich właściwie nie pije alkoholu, tylko wielkie zimne jęczmienne drinki, alkohol zaś wdychają przez oznaczone lipidami wtyki nosowe. W ten sposób kontrolowali przynajmniej jego dozowanie i nie dopuszczali trucizny do wątroby.

Panował tu straszliwy hałas.

— Chcesz coś zjeść? — krzyknął Ulrich.

Mia spojrzała na jeden z półmisków. Kawałki zwierzęcego mięsa pływające w brązowym sosie, poszatkowana kwaszona kapusta, ziemniaki purée.

— Nie jestem głodna — powiedziała.

— Chcesz się napić piwa?

— Obrzydlistwo.

— Więc czego chcesz?