— Inspektorów sanitarnych nie da się utrzymać z dala od żadnej rudery — ostrzegł. Zignorowali zrujnowaną windę, kierując się na schody, ciemne i śmierdzące. Czekała ich długa wspinaczka. — Ludzie z pomocy obywatelskiej są uparci jak szczury, i bardzo odważni. Policja monachijska jest bardzo efektywna, więc także leniwa. Gliny wolą, żeby robotę odwalały za nich maszyny. Trudno założyć podsłuch albo nagrywać w ruinie, w której nie ma elektryczności.
— Ile osób tu mieszka?
— Ludzie przychodzą i odchodzą. Mniej więcej pięćdziesiąt osób. Sami anarchiści.
— I wszyscy jesteście młodzi?
— Życie kończy się po czterdziestce — powiedział po angielsku Ulrich i uśmiechnął się. — Nazywają nas młodymi… starzy nie lubią slumsów. Nie pragną wolności, nie pragną prywatności. Pragną mieć archiwa i maszyny sprzątające, wygodne fotele, prawdziwe pieniądze, wszędzie monitory i alarmy, wszystkie wygody. Naprawdę starzy ludzie nigdy nie mieszkają jak my. Nie czują takiej potrzeby… — Chłopak uśmiechnął się na pół kpiącym uśmieszkiem. — To jedna z wielu potrzeb, których starzy ludzie już nie odczuwają.
— Masz rodziców?
— Każdy ma rodziców. Czasami po prostu się nam gubią. — Dotarli aż na trzecie piętro. Ulrich przystanął i uniósł syczącą lampę, oświetlając twarz Mayi. Sprawiał wrażenie wyjątkowo poważnego. — Nie wypytuj mnie o moich rodziców, a ja nie będę cię wypytywał o twoich.
— Moi rodzice nie żyją.
— Jakie to urocze! — Ulrich cierpliwie wspinał się po schodach. — Pożałowałbym cię nawet… gdybym ci wierzył.
Zdyszani, znaleźli się na najwyższym piętrze. Poszli chłodnym korytarzem o nagich, pokrytych graffiti ścianach. Graffiti były bardzo buntownicze, elegancko wyrysowane, bardzo przemyślnie sformułowane. Większość haseł wypisano w języku angielskim. „Kupno nowego samochodu uczyni cię atrakcyjniejszym seksualnie” — głosił jeden z nich. „Poświęcaj więcej środków na zaspokojenie krótkoterminowych potrzeb” — proponował ponuro inny.
Ulrich otworzył metalowym kluczem staroświecką kłódkę. Drzwi otworzyły się z przeraźliwym zgrzytem. Znajdujący się za nimi pokój był ciemny, zimny i śmierdział. Wewnętrzne ściany zburzono niemal w całości i zastąpiono wiszącymi na sznurach kocami. W powietrzu unosił się odór zgnilizny i mysich odchodów.
Ulrich zamknął i zaryglował drzwi.
— Prawdziwy luksus! — powiedział. Jego głos jakby rozpraszał się w ciemności. — Oto prawdziwa prywatność! I nie mam na myśli prawnej prywatności. Chodzi mi o to, że nasze mieszkanie jest fizycznie odporne na urządzenia śledzące.
— Więc nic dziwnego, że tak strasznie śmierdzi.
— Zaraz się tym zajmę.
Chłopak zapalił jedną po drugiej kilka pachnących świec. Pokój wypełnił się przenikliwą, woskową wonią owoców tropikalnych — ananasów, mango. Maya wątpiła, by Ulrich kiedykolwiek miał w ustach ananasa albo mango. Zapewne brak osobistych doświadczeń sprawiał, że zapach ten wydawał mu się bardziej podniecający i egzotyczny.
W romantycznym blasku świec przyjrzała się cuchnącej norze.
— Zgromadziłeś sporo elektronicznego złomu, biorąc pod uwagę, że nie masz elektryczności.
Ulrich skinął głową.
— To zdobyczne — powiedział. — Tak się składa, że dzielę mieszkanie z trzema przyjaciółmi o podobnych do moich zainteresowaniach. Stwierdziliśmy, że życie poza granicami prawa wymaga łączenia środków.
Zawiesił lampę na umocowanym pod sufitem sznurze. Lampa kołysała się lekko. Na ścianach tańczyły cienie.
— Nie mieszkam tu — tłumaczył dalej chłopak. — W żadnym wypadku nie wolno mieszkać na stałe tam, gdzie przechowuje się zdobycz. Trudno też rozruszać operację paserską na jakąś większą skalę. Przeszkadza waluta oparta na kryterium czasu, sieć informacyjna, panoptyczne środki śledzące i inne metody rządów gerontokracji. Wraz z towarzyszami używamy więc tego pokoju jako magazynu. Czasami także sypiamy tu z kobietami.
— Co za bałagan! Fantastyczne! Mogę zrobić zdjęcie?
— Nie.
Maya ze zdumieniem przyglądała się temu egzotycznemu widokowi: torby, buty, sprzęt sportowy, rekordery, rozebrane laptopy, góry ubrań ze skradzionego bagażu turystów.
— Przecież to prawdziwy antykwariat — stwierdziła. — Nie masz tu może ekranów dotykowych zdolnych rozpoznać hasło gesturalne i połączyć mnie z pałacem pamięci ustanowionym w latach sześćdziesiątych?
— Bardzo mi przykro, kochanie, ale nie mam pojęcia o czym mówisz — odparł chłopak i podszedł do niej z rozłożonymi ramionami.
Całowali się gorączkowo. Pokój był już przyjemnie ciepły, lecz nie wystarczająco ciepły, by chciało się zrzucić ubranie.
— Gdzie możemy to zrobić? — spytała Maya.
— Tam jest śpiwór. Ukradłem go narciarzowi. Jest bardzo ciepły. I pomieści dwie osoby.
— Doskonale. — Maya wyrwała się z jego uścisku. — Chcę to zrobić i ty wiesz, że chcę to zrobić, prawda? Ja zaś wiem, że ty chcesz to zrobić… i to znacznie bardziej, niż ja chcę to zrobić. Wynika z tego, że ja ustalam zasady. Prawda?
Ulrich uniósł brwi.
— Zasady? — zdziwił się.
— Właśnie, zasady. Zasada numer jeden: nie wiesz, kim jestem i skąd pochodzę. I nigdy nie będziesz próbował się dowiedzieć.
— Och, skarbie, twoje zasady strasznie mi się podobają. Tak będzie zabawniej.
— Zasada numer dwa: nie będziesz opowiadał o mnie swoim podejrzanym przyjaciołom. Nie będziesz opowiadał o mnie nigdy i nikomu.
— Doskonale. Z całą pewnością nie jestem kablem. Mamy więc dwie zasady i… — przerwał. — Gwałtownie powiększasz zakres żądań.
— Zasada trzecia: zostanę w tej jaskini, póki się mną nie znudzisz. Musisz jednak pilnować, żebym nie zamarzła na śmierć, musisz mnie strzec i sprawdzać, czy jem wystarczająco wiele.
— Lepiej będzie, jeśli podyskutujemy nad twoimi propozycjami później — stwierdził Ulrich. — Brzmią bardzo ambitnie. No i nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach nie umiałem się dostosować do więcej niż dwóch zasad na raz.
Maya miała wrażenie, że w zaistniałej sytuacji jest to rozsądna propozycja. Wraz z Ulrichem wślizgnęła się do śpiwora. Zrzucili ubrania i przytulili się do siebie. Pieścili się, gładzili, dyszeli ciężko i było im bardzo miło. Mieli wrażenie, że zajęło to sporo czasu, ale w rzeczywistości minęło może osiem minut.
Nic nie szkodzi.
Kiedy skończyli, usiadła w śpiworze. Ukradziony śpiwór narciarza wyścielony był metalową siatką; czuła się w nim jak grzanka w opiekaczu.
— Było cudownie. Czuję się teraz bardzo szczęśliwa — powiedziała.
— Ja też jestem zachwycony — przyznał rycersko Ulrich. Wyraźnie cierpiał na postkoitalne przygnębienie i równie wyraźnie próbował osiągnąć stan przytomności, nie podpierając się hormonami. Od bardzo dawna nie widziała tego procesu u towarzyszącego jej mężczyzny, lecz w pewien sposób był to przecież widok wzruszająco znajomy. Pogodziła się z realiami męskiej fizjologii przed wielu, bardzo wielu laty. Byłoby cudownie, gdyby dalej mogli się całować, lecz Ulrich, jeśli nie wyrasta wysoko ponad przeciętność, to albo zechce teraz zjeść kanapkę, albo za chwilę zaśnie.
— Powinienem zorganizować nam jakieś jedzenie — powiedział chłopak z behawioralną doskonałością maszyny. — Co byś chciała?