Akta Martina okazały się wyjątkowo wyczerpujące i dokładne. Dzięki nim jego życie było otwartą księgą.
Po to istniały.
Mia zdecydowała wreszcie: czarne pantofle bez obcasów, pończochy, gorset, żadnych dekoltów, jedwabna suknia do kolan, szara i marengo, długie rękawy, wysoki kołnierz. Kapelusz wydawał się całkowicie na miejscu. Zrezygnowała z rękawiczek. Rękawiczki rekomendowano wprawdzie, jej jednak wydawały się zbyt… kliniczne.
Zażyczyła sobie filtracji krwi, enzymacji skóry, długiego masażu do poziomu kości, kąpieli mineralnej i manikiuru. Jej włosy zostały oczyszczone, nabłyszczone, zagęszczone, ułożone i polakierowane. Zwiększyła ilość saturowanych tłuszczów w diecie. Noc spędziła pod namiotem tlenowym, przy podwyższonym ciśnieniu.
Następnego ranka, dziewiętnastego listopada, Mia wybrała się do miasta, zamierzając poszukać kapelusza; kapelusza, który idealnie pasowałby na tę okazję.
Był to typowy dla San Francisco jesienny dzień. Znad zatoki nadciągnęła mgła, ściekając po ozdobnych klifach wysokich budynków biurowych. Przez długi, bardzo długi czas Mia spacerowała i wchodziła do sklepów, wchodziła do sklepów i spacerowała. Nie znalazła niczego, co pasowałoby jej do nastroju.
Po Market Street szedł za nią pies, zręcznie przemykając wśród tłumu. Przystanęła w cieniu kolumny, pod portykiem i przyzwała psa gestem wyciągniętej nagiej dłoni. Pies zatrzymał się najpierw nieśmiało, a potem podbiegł i obwąchał jej buty.
— Czy ty jesteś Mia Ziemann? — spytał.
— Tak, to ja — odparła Mia. Ludzie omijali ją raźnym, szybkim krokiem, zmierzając każdy ku swemu celowi; twarze mieli poważne, czyste buty stukały po czerwonych ceglanych chodnikach. Pod nieruchomym, przyzywającym go do porządku wzrokiem Mii pies usiadł, a potem skulił się u jej stóp.
— Tropię cię od domu — pochwalił się, dysząc rytmicznie. — To bardzo daleko.
Pies ubrany był w kraciasty, zrobiony na drutach sweter, skrojone na miarę spodnie, a na łbie miał płaską wełnianą czapeczkę. Jego przednie łapy w rękawiczkach były chwytne, przypominały trochę łapy szopa. Miał krótką, czystą jasnobrązową sierść i wielkie, bardzo ładne oczy. Głos wydobywał się z wszczepionego mu do gardła głośnika.
Samochód zatrąbił na roztargnionego przechodnia, w ten jakże nieuprzejmy sposób burząc ład delikatnego wielkomiejskiego pomruku centrum San Francisco.
— Szedłeś bardzo długo — powiedziała Mia. — Jesteś mądry, bo mnie znalazłeś. Dobry piesek.
Pies aż się rozjaśnił na tę pochwałę i pomachał ogonem.
— Chyba się zgubiłem i jestem głodny — powiedział.
— Nic nie szkodzi, dobry piesek. — Pies pachniał wodą kolońską, jakby się nią oblał. — Jak się wabisz?
— Platon — przyznał pies, jakby nieco wstydliwie.
— Bardzo piękne imię. Dlaczego za mną szedłeś?
Ten skomplikowany konwersacyjny gambit wyczerpał skromny zasób słów psa, więc z typową dla swego gatunku radosną odpornością na ciosy zmienił po prostu temat.
— Mieszkam z Martinem Warshawem! Jest dla mnie bardzo dobry! Dobrze mnie karmi. Martin także pachnie bardzo dobrze. Tylko teraz… nie jak przedtem. Nie jak… — Pies sprawiał wrażenie cierpiącego. — Nie jak teraz…
— Czy Martin wysłał cię, żebyś mnie tropił?
Platon rozważył tę kwestię.
— Mówi o tobie. Chce cię zobaczyć. Powinnaś z nim porozmawiać. Nie może być szczęśliwy. — Powąchał chodnik, a potem spojrzał na nią wyczekująco. — Dostanę coś do jedzenia?
— Nie noszę ze sobą psich przysmaków.
— To bardzo smutne — stwierdził pies.
— Co z Martinem? Jak się czuje?
Tępy niepokój pogłębił włochate, psie zmarszczki wokół oczu Platona. Dziwne… psie pyski stały się o wiele bardziej ekspresyjne od czasu, gdy psy nauczyły się mówić.
— Nie — powiedział niepewnie. — Martin pachnie nieszczęśliwie. Mój dom czuje się zły w środku. Martin robi mnie nieszczęśliwym.
I pies zawył.
Obywatele San Francisco są bardzo tolerancyjni, bardzo cywilizowani i kosmopolityczni. Mia bez problemu dostrzegła, że przechodnie bez sympatii odnoszą się do człowieka, który publicznie upokarza psa i doprowadza go do łez.
— Wszystko będzie dobrze, uspokój się — próbowała załagodzić sytuację. — Pójdę z tobą. Pójdziemy spotkać się z Martinem. Natychmiast.
Pies pisnął, zbyt wyprowadzony z równowagi, by pamiętać o mowie.
— Zabierz mnie do domu Martina Warshawa — rozkazała Mia.
— Ach, świetnie. — Pies poweselał. Rozkaz wprowadził konieczny ład w jego moralny wszechświat. — To mogę zrobić. To bardzo łatwe.
Podskakując, poprowadził ją do trolejbusu. Zapłacił za oboje. Wysiedli na trzecim przystanku.
Martin Warshaw wybrał sobie mieszkanie na północ od Market, na Nob Hill, w jednym z uodpornionych na trzęsienia ziemi wieżowców, zbudowanych w latach 2060-tych, wyglądających jak polichromiczna kolumna. Architektura domu była ambitna, przynajmniej według krzykliwych standardów ówczesnej epoki. Zewnętrzne ściany wyłożono kolorowymi płytkami. Od strony zatoki składał się prawie wyłącznie z wykuszów, weneckich okien i balkoników.
W środku budynek był narkotycznie spokojny. W holu znajdował się wewnętrzny sad słodko pachnących drzewek pomarańczowych i awokado, posadzonych w polichromowanych dwutonowych przenośnych donicach ceramicznych. Wśród gałęzi drzewek igrały stada kolibrów.
Za swym psim przyjacielem Mia udała się do ozdobionej freskami windy. Wyszli z niej na dziesiątym piętrze, wprost na korytarz wyłożony wielkimi kamiennymi płytami. Wewnętrzne oświetlenie z surrealistyczną dokładnością naśladowało światło słoneczne północnej Kalifornii. Na korytarzach ludzie wywieszali pranie, schnące szybko w słodko pachnącym, lekkim wietrzyku. Mia przedarła się przez posadzone w wielkich donicach jakarandy i w ulicznym automacie kupiła opakowaną w plastyk porcję psich przysmaków. Platon z wytwornym entuzjazmem przyjął smakołyk w kształcie kości.
Po kamiennych ścianach apartamentu Martina pięła się pachnąca wistaria. Ciężkie drzwi pod dotknięciem łapy otworzyły się natychmiast.
— Mia Ziemann przyszła! — krzyknął pies donośnie w pustkę.
Szpitalna czystość pokoju gościnnego upodabniała go do numeru w jakimś staroświeckim hotelu. Palmy w donicach, mahoniowa szafka na sprzęt audio-video, wysokie mosiężne lampy stojące, niski tekowy stolik o szklanym blacie, na którym stało nieskazitelnie czyste szkło, hermetycznie zamknięte słoiczki z orzechami i kandyzowanymi owocami. Dwa wielkie szczury z obróżkami kontrolnymi na szyjach pożywiały się laboratoryjnym pokarmem ze stojącej na stole miski.
— Mogę prosić o płaszcz? — zapytał pies.
Mia wyślizgnęła się z ciemnego.gabardynowego płaszcza i oddała go psu. Ubrana była w to, co na ogół wkładała, idąc na zakupy: obcisłe spodnie i bluzkę z długimi rękawami. Nieformalny strój będzie musiał wystarczyć.
Platon dzielnie walczył z wieszakiem na kapelusze, wykonując wokół niego skomplikowany taniec.
Mia odwiesiła torebkę.
— Gdzie Martin? — spytała.
Pies poprowadził ją do sypialni. Umierający, ubrany w piżamę w japońskie ideogramy, leżał na wąskim łóżku, z głową podpartą kilkoma poduszkami. Spał albo był nieprzytomny. Miał pomarszczoną obwisłą twarz i cienkie, matowe, zmierzwione włosy.
Na jego widok Mia omal nie wybiegła z mieszkania. Uczucie, że powinna odwrócić się, uciec z pokoju, z budynku, z miasta, było silniejsze niż te emocjonalne impulsy, których doznawała od lat.
Opanowała się. Wobec zwykłej rzeczywistości nieuniknionej śmierci wszystkie udzielone jej rady i wszystkie przygotowania okazały się po prostu daremne. Stała, czekając aż jakieś — jakiekolwiek — wspomnienie uderzy ją z siłą oczywistości. Przyszło wreszcie i twarz umierającego nabrała ostrości.