Dzień był chłodny. Padał drobny deszczyk.
— Przyjaciel ukradł ten samochód — oznajmił Ulrich. — Zastosował pewne zabiegi na jego mózgu. Oczywiście mogłem wypożyczyć samochód najzupełniej legalnie, ale mam na względzie, dokąd jedziemy i z czym. Zaniepokoiła mnie możliwość geograficznego backtrackingu, gdyby oni zdecydowali się zdalnie przeszukać pamięć. W skradzionym, głupim samochodzie będziemy bezpieczniejsi.
— Natürlich — powiedziała. Ulrich wydawał się jej taki zabawny. Seks z nim przypominał jej utratę dziewictwa. Do tamtego mężczyzny czuła tę samą pobłażliwą pogardę, sama zaś przeżywała teraz w sekrecie tę samą triumfalną radość, jaka wówczas towarzyszyła ostatecznemu pożegnaniu dzieciństwa. Seks był jak sen, tylko zabawniejszy, no i w każdym razie było to jakieś ćwiczenie fizyczne. Seks był czymś, co robiło się, gdy człowiek miał wrażenie, że składa się w środku z porozrzucanych klocków. Seks likwidował uczucie samotności, a kiedy się kończył, człowiek czuł się czasami nieco swobodniejszy. Za każdym razem, kiedy się kochali, Mia miała potem uczucie, że teraz jest jej o wiele wygodniej we własnej skórze niż przedtem. Byli ze sobą już trzy dni i zdarzyło się jej to z dziesięć razy. Te dziesięć razy było jak dziesięć haków wbitych w skałę, po której wspinała się coraz wyżej, uciekając od wszystkiego, co było stare i było Mią.
— Szkoda, że nie udało się rozłączyć tego samochodu całkowicie, mógłbym wtedy poprowadzić go własnoręcznie — powiedział Ulrich, obserwując przez okno przedmieścia Monachium. — To musi być szalenie podniecające.
— Ręcznie prowadzone samochody zabiły więcej ludzi niż wojny.
— Och, oni wszyscy gadają tylko o śmiertelności, jakby w życiu nie liczyło się nic innego niż śmiertelność. Dla ciebie, czekające nas doświadczenie powinno być dość interesujące. Spotkasz paru prawdziwych przeciwników ugody.
Samochód odnalazł autostradę i ruszył nią w niemal całkowitej ciszy, z nieludzką wręcz prędkością. Inne europejskie samochody też miały opływowe kształty i były bardzo szybkie; sylwetkami i kolorem przypominały na wpół wyssane cukierki. Często widziało się ich właścicieli drzemiących podczas jazdy lub czytających.
— Czyżby ugoda miała prawdziwych wrogów?
— Ależ oczywiście! Legiony! Nieprzeliczone! Całe spektrum dysydentów i gnębionych. Amisze. Anarchiści. Mieszkańcy wyspy Andaman! Australijscy Aborygeni! Afgańczycy, przynajmniej niektóre plemiona. Amerykańscy Indianie, przynajmniej niektóre plemiona. I to tylko na literę „A”!
— Prima! — stwierdziła Maya z powątpiewaniem.
— Nie myśl, że ugoda przekupiła wszystkich ludzi na świecie, zmusiła ich, żeby siedzieli cicho i nie odzywali się, a wszystko za te parę dodatkowych lat tego cholernego życia!
— Za pięćdziesiąt do sześćdziesięciu lat. I liczba ta stale się zwiększa.
— Owszem, to wysoka cena, niemniej jednak, są na świecie ludzie, którzy nie zamierzają się dostosować. Żyją poza prawami medycyny. Żyją poza ugodą.
— O Amiszach słyszałam. Wiem, że nie stanęli poza prawem. Ludzie ich podziwiają. Zazdroszczą im ich szczerości i prostoty. Poza tym Amisze nadal uprawiają ziemię. Są prawdziwymi rolnikami. Ludzie uważają, że to urocze.
Ulrich miał na sobie swe ubranie z owczej wełny. Skubał teraz łysinkę na jednym z łokci.
— Tak, owszem — powiedział. — Amisze zdobyli sobie pewną tanią popularność. Ugoda zrobiła z nich gwiazdy. Jest to jeden ze sposobów, z jakich ugoda korzysta, by podstępem integrować ludzi. Robią z ciebie najcenniejszy okaz w swym prywatnym kulturowym Zoo. Ugoda chwali się swą tak zwaną tolerancją, walcząc jednocześnie z prawdziwym zagrożeniem kulturowym swej hegemonii.
Maya postukała się w ucho.
— Tłumacz przełożył chyba wszystko, ale dla mnie nic to nie znaczy.
— Chodzi wyłącznie o wolność. O sposoby zagarnięcia cudzej wolności, indywidualnej autonomii człowieka. Kiedy żyjesz poza prawem, stajesz się przestępcą.
Maya przemyślała to sobie.
— Być może udałoby ci się ukraść komuś autonomię, przynajmniej na parę lat. Ale na dłuższą metę ludzie ostrożni po prostu cię przeżyją.
— Jeszcze zobaczymy. Ugoda stworzona została dla starych ludzi, ale sam reżim wcale nie jest taki stary. W głębi serca zwolennicy ugody to banda przerażonych staruszek, krępujących wszystko wełną do robótek. Myślą, że stworzyli tysiącletnie rządy. Amisze są Amiszami od czterystu lat. Zobaczymy, czy te żałosne babuleńki przeżyją choćby Amiszów.
Na horyzoncie pojawiły się wieże Stuttgartu. Miały wysokość czterystu pięter, zbudowano je z zastygłej w łuski żelatyny i wyglądały niczym wielkie ryby. Z ich szczytów strugi najczystszej pary wodnej tryskały jak flagi. Kiedy przyglądało się im uważnie, widać było, że gmachy te oddychają, że rozrastają się i kurczą.
— Nie miałam pojęcia, że Stuttgart tak bardzo przypomina Indianapolis — powiedziała Maya.
— Byłaś kiedyś w Indianapolis?
— Teleprezencją.
— Och, rozumiem.
Przyjrzała się odległym wieżom i westchnęła ciężko.
— Mówi się, że Stuttgart jest światową stolicą sztuk — powiedziała.
— Och, oczywiście — przyznał z namysłem Ulrich. — Stuttgart jest całkowicie sztuczny.
Miasto leżało wśród zielonych wzgórz. Wzgórza te zrobione były ze sprasowanych gruzów budynków miejskich dawnego Stuttgartu. Bardzo ucierpiał on w epidemiach lat czterdziestych. Spłonął niemal doszczętnie podczas panicznej ucieczki obywateli. Zwęglone, przesycone zarazkami ruiny zostały zrównane przez wracające doń niedobitki jego dawnych mieszkańców. Stuttgart w całości odbudowano podczas radosnych, wizjonerskich lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Architektów nowego miasta nie powstrzymywała przeszłość, więc zakasali rękawy i zabrali się do ciężkiej biomodernistycznej pracy, usiłując zaprojektować i wykonać ikony swojej epoki kulturowej. Kiedy ludzie próbują wytłumaczyć sobie, że ocaleli z zagłady, ponieważ czymś sobie na to zasłużyli, zawsze popadają w histerię.
Samochód zjechał z autostrady. Deszcz ustał, na niebie pojawiło się blade, zimowe słońce. Wzgórza zostały ładnie zalesione bezlistnymi teraz, młodymi kasztanami. Gdzieniegdzie, bardzo malowniczo, spod ziemi wystawały płyty brudnego betonu.
Zaparkowali i wysiedli. Ulrich zaprogramował samochód na jazdę bez kierowcy i przybycie na określone wezwanie.
— Samochód będzie znacznie bezpieczniejszy na drodze — wyjaśnił, chowając pod koszulę, wiszący na sznurku na szyi, netlink. — Lepiej nie zostawiać go w towarzystwie tych ludzi.
Poszli pod górę. Szli wśród młodych drzewek. Minęli dwóch ubranych w kurtki ze skórzanych łat mężczyzn z wielkimi czarnymi brodami, wystrojonych w metalowe naszyjniki i kolczyki w uszach. Mężczyźni siedzieli pod wielkim parasolem, na składanych krzesełkach przy wiklinowym stoliku. Jeden z nich fotografował każdą przechodzącą obok osobę, drugi rozmawiał przez telefon komórkowy w języku, którego Maya nie rozumiała. Gadając, kiwając głową i śmiejąc się jednocześnie, zręcznie żonglował metrowym, okutym, starannie wyszlifowanym kijem, ciężkim i masywnym. Nie było wątpliwości, że kij ten wielokrotnie lądował na ludzkich głowach.