Obaj strażnicy prawie niezauważalnie skinęli głowami, kiedy Maya i Ulrich przechodzili obok nich, wspinając się na szczyt wzgórza. Między drzewami płynął strumyczek euroburżuazji, pośród którego widać było wielkie grupy obcych, pozdrawiających się nawzajem tajemniczymi okrzykami i śmiechem.
Z grzbietu wzgórza dostrzegli znajdujące się na zboczu po jego drugiej stronie wielkie, opadające namioty, płonące ogniska i rozkładane stoły z wyłożonymi towarami i tandetą. Dziesiątki używanych samochodów stały na oznaczonych i odgrodzonych sznurami parkingach; grupy brodatych mężczyzn ustrojonych w koraliki, w nabijanych cekinami kapeluszach na głowach i srebrnych naszyjnikach na szyjach, targowały się głośno. Włóczące się po obozie czarnookie kobiety ubrane były w kolorowe suknie; w uszach miały kolczyki, na szyjach korale, na nadgarstkach srebrne bransolety. Pod nogami pętało się zaskakująco dużo dzieci.
Ulrich najwyraźniej czuł się tu bardzo niepewnie. Twarz miał napiętą i uśmiechał się mechanicznie. Wśród stołów z towarem kręcili się Niemcy, przeważnie młodzi; było ich sporo, ale nie tylu, ilu tych obcych.
Obcy byli doprawdy zdumiewający. Maya spoglądała w twarze o rysach, jakich nie widziała od czterdziestu lat. Twarze z poza czasu. Kurze łapki, starcze plamy, skomplikowane sieci zmarszczek. Widziała siwe kobiety o ciałach postarzałych i zmienionych w sposób, w jaki ciała kobiet po prostu nie miały już prawa się zmieniać. Widziała okrutnych patriarchów, paradujących w barbarzyńskich ozdobach; ich gesty cechowała duma i nie tylko duma, lecz także subtelna groźba.
Widziała też dzieci — wielkie grupy wrzeszczących dzieciaków. A widzieć tyle dzieci w jednym miejscu i w jednym czasie… jakie to dziwne. Widzieć tyle dzieci z jednej wąskiej grupy etnicznej — to już przekraczało granice pojmowania.
— Kim są ci ludzie? — spytała.
— To Romowie.
— Kto?
— Mówią o sobie „Romany”.
Maya stuknęła w tłumacza.
— Nie rozumie tych słów — zakomunikowała.
Ulrich zastanawiał się przez chwilę.
— To Cyganie — powiedział w końcu, po angielsku. — To wielki obóz zbiorczy europejskich Cyganów.
— Och! Nigdy nie widziałam naraz tylu ludzi, nie poddających się kuracji medycznej. Nie miałam nawet pojęcia, że na całym świecie pozostało aż tak wielu Cyganów.
Ulrich wrócił do swego ojczystego języka.
— Cyganów wcale nie jest tak niewielu — powiedział. — Tyle że trudno ich zauważyć. Chodzą własnymi ścieżkami, umieją się ukrywać. W Europie są wyrzutkami od ośmiuset lat.
— Ale dlaczego nie postępują teraz tak, jak my wszyscy?
— Bardzo dobre pytanie — zauważył Ulrich, najwyraźniej zachwycony tym, że Maya je zadała. — Często sam się nad tym zastanawiałem. Może dowiedziałbym się prawdy, gdybym sam został Cyganem, ale to niestety niemożliwe. Gadżio nigdy nie zostanie Cyganem. Oboje jesteśmy gadżio, i ty, Amerykanka, i ja, Niemiec. Dla tych ludzi oboje jesteśmy po prostu gadżio. To nomadzi, wyrzutki, złodzieje, kieszonkowcy, oszuści, anarchiści, najgorszy lumpenproletariat, nie korzystający ze środków antykoncepcyjnych ani z technik przedłużania życia. — Chłopak przyjrzał się Cyganom tak, jakby stanowili jego prywatną, cenną własność, uśmiech jednak szybko spełzł mu z twarzy, ustępując wyrazowi głębokiego niepokoju. — Mimo tylu tych wszystkich wspaniałych cech, nie są niestety cudowni i romantyczni.
— Och!
— Próbujemy sprzedać im kradziony towar — przypomniał jej chłopak. — Oni z kolei spróbują nas oszukać.
Minęli ich trzej Cyganie, niosący jagnię. Tłum gapiących się gadżio zgromadził się przy nich błyskawicznie. Nad ramionami tłoczących się mężczyzn, Maya nie widziała nic, słyszała za to ostatnie, rozpaczliwe beknięcie jagnięcia i radosne stęknięcie ludzi, po którym nastąpiły westchnienia oraz jęki, pełne obrzydzenia i podniecenia.
— Oni tam zabijają zwierzę — powiedziała.
— Owszem, zabijają. Potem obedrą je ze skóry, wypatroszą, nabiją na rożen i upieką nad ogniem.
— Dlaczego?
Ulrich uśmiechnął się.
— Ponieważ jagnię z rożna jest bardzo smaczne. Odrobina tego mięsa cię nie zabije. — Oczy mu się zwęziły. — Natomiast zjedzenie mięsa zabija wyrzuty sumienia wywołane przyjemnością, z jaką obserwowało się śmierć zwierzęcia. Burżuje… burżuje dużo zapłacą, by móc zjeść zwierzę, którego śmierć obserwowali.
U podstawy sąsiedniego wzgórza pewien Cygan wyczyniał cuda na motocyklu. Ten stary, nieprawdopodobnie niebezpieczny pojazd nie był wyposażony w autopilota, nawet najprymitywniejszego. Silnik napędzanej cieczą maszyny ryczał ogłuszająco, plując gęstym, niebieskim, toksycznym dymem.
Cygan stanął na siedzeniu, zrobił stójkę na kierownicy, ruszył w górę zboczem wzgórza, zjechał w dół, wjechał na rampę i wykonał skok nad żelazną beczką. Miał na sobie buty oraz skórzaną, nabijaną cekinami kurtkę, ale nie miał kasku.
W końcu Cygan zgrabnie zeskoczył z motocykla, szeroko rozłożył ramiona i wykonał krótki, dziarski taniec na mokrej, pooranej kołami ziemi. Gadżio zdumieni byli szaloną odwagą tego człowieka. Bili mu brawo jak wariaci. Niektórzy — niewielu — rzucali mu jakieś małe, lśniące srebrne krążki. Cygański chłopiec zbierał je zgrabnie z martwej, zimowej trawy, jego bohater zaś odprowadzał w tym czasie swą straszną maszynę.
— Co oni mu rzucali? — spytała Maya.
— Monety. Srebrne monety. Cyganie lubią srebro. Jeśli chce się prowadzić z nimi poważne interesy, najlepiej handlować starymi monetami. Inspektorzy podatkowi i audytorzy zdumieni są sposobem, w jaki używają oni pieniędzy.
— Czarny rynek starych metalowych monet? Klasse. — To słowo wydało się jej szczególnie odpowiednie. — Klasse — powtórzyła. — Wspaniałe!
— Owszem. Dziś spróbujemy wymienić nasze nic nie warte skradzione dobra na srebrne monety. Monety łatwiej jest ukryć, zmagazynować, przewieźć.
— Czy będą to autentyczne srebrne monety? To znaczy, czy będzie to rzeczywista waluta jakiegoś europejskiego kraju?
— Zobaczymy. Jeśli jakiś Cygan zechce je nam ukraść albo da nam w łeb, by je zdobyć, to owszem, będą to prawdopodobnie autentyczne pieniądze. Jeśli nie, dostaniemy fałszywki. Ołowiane podróbki.
— Mówisz tak, jakby ci Cyganie byli okropni.
— Okropni? Dlaczego zaraz okropni? — Ulrich wzruszył ramionami. — Nigdy nie wypowiedzieli nikomu wojny. Nigdy nie rozpoczęli żadnego pogromu. Nigdy nikogo nie zniewolili. Nie mają Boga, nie mają królów, nie mają rządu. Są panami samych siebie, więc nienawidzą nas, okradają nas, gwałcą nasze zasady. To ludzie obcy, ludzie żyjący prawdziwie poza nawiasem społeczeństwa. Ja jestem złodziejem, ty jesteś nielegalna, jednak w porównaniu z nimi oboje jesteśmy tylko rozpuszczonymi dziećmi ugody, a w najlepszym razie nędznymi amatorami. — Westchnął. — Lubię Cyganów — przyznał — nawet ich podziwiam, ale dla nich zawsze będę tylko jeszcze jednym głupim gadżio.
Cyganie sprzedawali papierowe kwiaty, spinki do ubrań, trzepaczki do dywanów, szczotki do zamiatania, maty z włókien orzecha kokosowego, kapy na łóżka, stare ubrania, zdarte opony, kawałki tapicerki samochodowej. Na niektórych stołach można było znaleźć amulety na szczęście, perfumy ziołowe i różne dziwne gatunki zwarzonych nalewek. Cyganie wydawali się fanatycznie wręcz przywiązani do swych starych samochodów i furgonetek, do swych wielkich kolorowych przyczep ozdobionych plakietkami i jaskrawymi rysunkami. Na stoiskach można było kupić nawet owce, wystrzyżone i uczesane, jakby miały trafić stąd wprost na muzealną wystawę, oraz kilka koni w brzęczących dzwoneczkami uprzężach, koni wyglądających tak, jakby naprawdę wykonywały zwykłą końską pracę.