Выбрать главу

— Kofeina? Ależ kofeina powoduje nałóg! I jest taka strasznie mocna, prawda?

— Przecież mamy wolne! Nie bądźmy takie nieśmiałe! Wypijemy kofeinę i będziemy naprawdę sternhagelvoll! Będziemy biegać po Pradze cały dzień. Ach, Praga! Złote Miasto!

— Już dobrze! — Maya wcisnęła się w swój pastelowoniebieski strąk. Pomachała ręką. — Idź już, idź. Przynieś mi coś…

Opadła bezwładnie w rozkoszną głębię strąka i zapatrzyła się w dach wagonu. Płachta lśniącego metalu. Ten wagon był prawdziwym antykiem. Dach zaprojektowano z myślą o reklamach, jeszcze zanim na całym świecie prawnie zakazano reklam. Stojące przy torach nagie słupy rzucały nań regularnie ruchome cienie, raz, dwa, trzy…

Kiedy przebudziła się z drzemki, poczuła ostry ból głowy, tuż za oczami. I coś strasznie raniło jej ucho. Zdjęła to coś. Klips. Skórę pod nim miała zagniecioną, jakby nie zdejmowała go od tygodni. Trzymała zdjęty klips w dłoni, przyglądała mu się tępo, a potem upuściła go na podłogę… w co była ubrana?

Miała na sobie czerwoną kurtkę, na bluzce z długimi rękawami i dużym dekoltem, zrobioną z przylegającego do ciała materiału, wyglądającego jak jedwab i opinającego ciało jak wężowa łuska. Bluzka kończyła się w połowie uda. Strój uzupełniała długa wąska spódnica i sięgające kostek buty na wysokich obcasach.

Mia wstała. Zatoczyła się. Niepewnie ruszyła korytarzem między strąkami; nogi wykoślawiały się jej w tych śmiesznych butach. Nabawiła się odcisków na palcach stóp, kostki ją bolały. Czuła się bardzo źle, była bardzo słaba — drżąca, głodna, ze strasznym bólem głowy.

Czuła się fatalnie.

W pociągu, w towarzystwie dwudziestu, może trzydziestu cudzoziemców, była sama. Za oknem, ze straszną szybkością przemykał zupełnie obcy świat.

Przeżywała teraz wyjątkowo przykrą chwilę, wszechogarniający kryzys tożsamości, szok kulturowy. Stanęła, zachwiała się, czuła, jak pot oblewa jej ciało. Potem mdłości minęły, wyszła z tego jakoś i była już zupełnie innym człowiekiem.

Jestem Mią Ziemann. Jestem Mią Ziemann, a to jakaś bardzo dziwna reakcja na zabieg.

Przyglądał się jej uważnie jakiś pies. Policyjny pies należący do pani prezydent Węgier. Siedział skulony w swym strąku, od strony przejścia, wyglądał bardzo kompetentnie w pozapinanym na wszystkie paski i guziki policyjnym mundurze. Postawił uszy i uważnie przyglądał się Mii.

Obok psa siedziała pani prezydent Węgier wraz z dziesięcioletnim chłopczykiem. Pokazywała chłopcu coś na ekranie swego notebooka, wkraczając w jego głębię różdżką wirtualności, smukłym, eleganckim urządzeniem dostępu, podobnym do chińskiej pałeczki z kości słoniowej. Chłopiec przyglądał się ekranowi z pierwotną dziecięcą ufnością i fascynacją, pani prezydent zaś tłumaczyła mu coś, mówiąc spokojnie i łagodnie po węgiersku.

Ta stara kobieta miała doprawdy zdumiewające dłonie. Pomarszczone, zręczne i mocne. Z jej twarzy bił wręcz nadnaturalnie mocny charakter, przez co kojarzyła się raczej z maską pośmiertną. Taką twarz mają kobiety o silnej woli, zdrowe, inteligentne, studwudziestoletnie, które doświadczyły wielu smutków i podjęły wiele bolesnych decyzji, straciły złudzenia, nigdy nie straciły jednak szacunku dla samych siebie i nadal pragną nieść pomoc potrzebującym.

Oczywiście, że ta starsza dama umie mówić po angielsku! Jest w końcu europejską intelektualistką, będzie mówiła po angielsku, z pewnością zna doskonale kilka języków. Ma władzę… nie, jest władzą! Więc ona, Mia, podejdzie do tej świętej kobiety, będzie błagać ją o pomoc, powie: „Jestem chora, jestem głodna, jestem słaba, zgubiłam się, uciekłam, złamałam pokładaną we mnie wiarę, nie wypełniłam swych obowiązków, nie wywiązałam się ze zobowiązań, źle postąpiłam i błagam o wybaczenie. Błagam o wybaczenie i błagam o pomoc”.

A pani prezydent tylko na nią spojrzy i natychmiast opanuje sytuację. Nie zawstydzi się, nie zaniepokoi, będzie bardzo mądra, od razu zrobi to, co należy zrobić. Pani prezydent powie: „Uspokój się, moje dziecko, usiądź, odpocznij chwilę, oczywiście, że ci pomożemy”. Podłączy się do sieci, popłyną wyjaśnienia i rady, będzie jedzenie i ciepłe miejsce do spania. Kawałki jej rozbitego życia Mii Ziemann znów staną się całością, otulą Mię Ziemann jak wielka ciepła pierzyna oficjalnego wybaczenia i oficjalnej łaski.

Potykając się, zrobiła kilka kroków.

Pies powiedział coś po niemiecku.

— Co? — spytała Mia.

Pies przeszedł na angielski.

— Dobrze się pani czuje, panienko? — spytał. — Czy mam zawołać obsługę? Pachnie pani zdenerwowaniem.

Pani prezydent spojrzała na nią i uśmiechnęła się uprzejmie.

— Nie — powiedziała Mia. — Nie. Czuję się już znacznie lepiej.

— Jaki piękny strój. Jak się nazywasz?

— Maya.

— Ten obiecujący młody człowiek to Laszlo Ferencsi — powiedziała pani prezydent, poklepując chłopca po ramieniu.

— Wygrałem szkolny konkurs na wypracowanie — pochwalił się Laszlo po angielsku. — W nagrodę jestem dziś z panią prezydent!

Maya z wysiłkiem przełknęła ślinę.

— To świetnie, mały — pochwaliła go. — Z pewnością jesteś z tego bardzo dumny.

— Jestem przyszłością — powiedział skromnie Laszlo.

— Jestem łobuziakiem — powiedziała Mia. Zataczając się, doszła do końca wagonu. Znalazła damską toaletę, uklękła na podłodze — skrzypnęły pończochy — i zaczęła się dławić. Nie mogła zwymiotować.

Klaudia znalazła ją w toalecie, wyciągnęła z niej i wmusiła w Mayę jedzenie. Wzmocniona pożywnym bulionem Maya stwierdziła nagle, że jej morale zdecydowanie się poprawiło. Klaudia delikatnie wpięła jej tłumacza w ucho.

— Wiedziałam, że masz kłopoty, kiedy zobaczyłam go na ziemi — powiedziała po niemiecku. — Jak to dobrze, że Therese mnie z tobą wysłała! Nie masz nawet tyle rozumu co królik. Króliki są wystarczająco mądre, by jeść!

Maya otarła czoło z wysychającego potu.

— Króliki nie mają problemów, chyba że zrobią coś postgryzoniowatego.

— Nie dziwię się, że Eugene cię polubił. Mówisz tak niezrozumiale jak on. Na tej dzisiejszej zabawie lepiej trzymaj się mnie. Ci faceci od sztuczki to doprawdy dziwni ludzie.

Maya wyglądała przez okno, popijając z łyżeczki blady rosół. Tak dobrze się czuła jako ktoś nowy. Tak dobrze się czuła, będąc sobą. Tak dobrze jest żyć. O wiele ważniejsze jest żyć niż być kimś konkretnie. Za oknem przemykały gęste czeskie lasy, zaczynające okrywać się pierwszymi wiosennymi liśćmi. Z wielką prędkością mknęli po delikatnej konstrukcji, wznoszącej się ponad uprawnymi polami. Tu i tam widziała wielkie stanowiska irygacyjne z bardzo wysokich pierścieniogrzybów.

Te wielkie grzyby nie były roślinami. Zostały zaprojektowane tak, by transmutować powietrze, wodę i światło w tłuszcze, węglowodany i białka z nie znaną dotąd w świecie natury wydajnością, będącą wielkim sukcesem bioinżynierii. Pole pierścieniogrzybów było w stanie nakarmić niewielkie miasto. Miały one dwa piętra wysokości, były nabite, zielone, bezlistne, kanciaste i podziurawione jak gąbka, ale jeśli ktoś już się do nich przyzwyczaił, mogły nawet być dla niego piękne. I bardzo dobrze, że mogły wydawać się piękne, pokrywały bowiem większość terenów rolniczych Europy.

* * *

Popołudnie spędziły w centrum Pragi. Na Malej Stranie. Na Starym Mieście. Katedry. Brukowane place. Wieże, antyczne cegły, wydeptane kamienie. Pozłacane wieżyczki, mosty, lśniące od wilgoci posągi. Wełtawa. Architektura sprzed wieków.