Klaudia dokonywała gorączkowych zakupów, systematycznie też wpychała w Mayę jedzenie z ulicznych kiosków. Smaczne i sycące tłuszcze były dla niej jak narkotyk, świat znów stał się normalny i przyjacielski. Wszystko było dobrze, wszystko miało sens i znaczenie.
Z przygotowanymi aparatami fotograficznymi poszły na most Karola. Nie był to szczyt sezonu turystycznego, ale Praga zawsze jest modna. Praga to miasto sztuczki, miasto mody; ludzie przyjeżdżają tu, żeby się pokazać.
Większość turystów była oczywiście stara. Większość ludzi była oczywiście stara. Stare kobiety nigdy jednak nie ubierały się tak pięknie, nigdy nie nosiły się i nie zachowywały tak szykownie w tak zaawansowanym wieku. Na moście roiło się wręcz od starych kobiet, europejskich gerontokratek, dam zrównoważonych, spokojnych, bardzo doświadczonych, wiedzących, czego chcą, i nie przejmujących się niczym. Stanowczych choć łagodnych femme du monde, tolerancyjnych wobec ludzkiej lekkomyślności, tym bardziej, że same nie potrafiły już być lekkomyślne. Uroczych dam, umiejących słuchać, arystokratycznych dam, kochających wrogów, póki nie rozpadli się na kawałki od tej ich miłości. Pięknych, sprytnych, doświadczonych dam, drżących od przenikającej ich ciało energii i determinacji długo kultywowanych ego.
Dam w zimowych kurtkach narciarskich albo luźno robionych na drutach dwukolorowych swetrach z golfem. Dam w eleganckich praktycznych garsonkach w kolorze różowopomarańczowym, jasnoniebieskim lub pastelowozielonym. Dam w stylizowanych, watowanych zimowych piżamach, żółtych i jaskrawoniebieskich. Skomplikowane piękne fryzury, w których nie było ani śladu siwizny, zebrane i rozdzielone na boku, ze wstążkami kapeluszy przerzuconymi przez ramię i schludnie przypiętymi broszkami z muszli. Trójkątne dekolty, ząbkowane klapy, muśliny, tafty, poliwęglowe szyfony, lny, żorżety, krzykliwe krepy, dyskretne lamy. Obcisłe ubrania na smukłych, płaskich ciałach i nie rzucających się w oczy medycznych gorsetach. Postseksualne kształty, talie sprawiające wrażenie, jakby zaczynały się zbyt nisko i przechodziły w bogactwo karakułów i breitschwantzów. Tłum energicznych postludzkich kobiet.
Starzy mężczyźni ubierali się w sztywne, onieśmielające, godne płaszcze, ciemne medyczne kamizelki, marynarki od dobrych krawców, jakby dawno wyrośli już z dziecinnej idei bezpośrednich kontaktów międzyludzkich. Starzy mężczyźni wyglądali światowo, ale nieziemsko, jakby byli oddaleni od tego wszystkiego; rasa uczonych władców, chodzących w swych pięknych, lśniących butach tak dostojnie i powoli, jakby płacono im za każdy krok.
Oprócz nich byli także żywi ludzie. W mniejszości, oczywiście, ale w Pradze byli mniej mniejszością niż gdzie indziej, co ośmielało ich i czyniło dumniejszymi.
Młodzi mężczyźni — w Pradze było mnóstwo śmiałych młodych mężczyzn, nadmiar mężczyzn, którymi chlubi się każde pokolenie, zanim do głosu dojdą statystyki śmiertelności. Dumni młodzi mężczyźni, chodzący tak, jakby świat należał do nich, mężczyźni o wspaniałej skórze bez skazy — trądzik wyeliminowano tak skutecznie jak ospę. Najchętniej ubierali się w lśniące kurtki, dziwne, ciężkie buty i wzorzyste szaliki na szyję. Byli to młodzi mężczyźni, od urodzenia żywieni biochemiczną ambrozją, mieli doskonałe zęby, doskonały wzrok i doskonałe, smukłe sylwetki tancerzy baletu. Byli wśród nich prawdziwi dandysi, noszący ozdobne klipsy z tłumaczami; im nie przeszkadzało, że nakładają róż podkreślający zarys kości policzkowych.
Żywe kobiety — kolorowe ubrania z czarnymi rękawami, krzyczące szale, powiewające peleryny ze sztucznego tworzywa, ciemne metalowe pokrowce na buty zabawnie wywijane na wysokości kostek. Wzorzyste fartuszki, uwodzicielskie krótkie kurteczki, mnóstwo lśniącej czerwieni. Plecaczki z dzwonkami i dzwoniącymi klamrami, bardzo poważna szminka. W Pradze modne były kraciaste zimowe rękawiczki z obciętymi czubkami palców, przez które wystawały ostre jak sztylety paznokcie. Szerokie, brane na poważnie pasy, podkreślające szerokość bioder. I dekolty, kilometry kwadratowe hormonalnych dekoltów, nawet zimą. Obnażone miękkie ciało nie służące już uwodzeniu, o nie; nagie ciało było raczej polityczną deklaracją.
Młode kobiety uwielbiały, kiedy się je fotografowało. Śmiały się i wygłupiały przed obiektywem. Wielu ludzi w Pradze, nawet młodzież, nosiło spexy, nikt już jednak nie nosił okularów. Szkła korekcyjne umarły śmiercią naturalną, podobnie jak sztuczne nogi z kości słoniowej.
Praga sprawiła, że Maya zaczęła inaczej postrzegać świat.
Nagle zrozumiała, jak głęboka więź łączy stare europejskie śródmieścia z młodymi Europejczykami. Wszystkie światowe poważne i prawdziwe interesy robiło się w wielkich, skomplikowanych, inteligentnych wieżowcach, otaczających śródmieścia — budynkach o zaawansowanej infrastrukturze, budynkach, mających koniec XXI wieku wbudowany w swe diamentowe kości i światłowodowe ścięgna.
Niemniej jednak, cała ta potęga nie była w stanie zniszczyć własnego architektonicznego dziedzictwa. Gdyby zniszczyła własne kulturowe korzenie, pozostawiłaby samą siebie bez choćby fikcji wyboru, zawieszoną w strasznej próżni postindustrialnego pragmatyzmu. Ceniła ona starzejącą się cegłę, rozpadające się ściany i ze zdumiewająco podobnych powodów ceniła także młodych ludzi, których, jak zabytki, spychała oczywiście na margines.
Młodzi ludzie w starym mieście. Ci młodzi ludzie tworzyli z miastem głęboko nieekonomiczny organizm symbiotyczny, związek niezniszczalnej przeszłości z przyszłością, której nie pozwala się być.
Maya i Klaudia przebrały się w damskiej toalecie. Bagaże zostawiły w schowkach na dworcu. Tête du Noyé znajdowała się na ulicy Opatovickiej, w trzypiętrowym budynku o krytym dachówką, stromym dachu. Wchodziło się do niej po krótkich wydeptanych kamiennych schodach z ozdobną metalową poręczą, potem zaś po długich drewnianych schodach należało zejść do pozbawionej okien piwnicy, w której mieścił się bar. Wchodzenie w górę i schodzenie w dół wydawało się pozbawione architektonicznego sensu, ale dom miał co najmniej pięćset lat. Przeszedł przez tyle historycznych zmian, że aż pokrył się patyną, niczym metamorficzna skała. Klaudię i Mayę powitał u stóp schodów starszy łaciaty buldog w podartym swetrze i pasiastych szortach, prawdopodobnie najbrzydsze myślące zwierzę, jakie kiedykolwiek zdarzyło się Mayi widzieć.
— Zaprosił was ktoś? — spytał pies, po czym warknął z nieudawanym gniewem.
Maya rozejrzała się po barze. Oświetlało go kilka umieszczonych w suficie lamp o niebieskawym drżącym świetle i słaby poblask prostokątnego ekranu ściennego. Pachniało tu wodorostami jak jodyną, a być może nawet krwią. Klientów było może dwudziestu; niewyraźne zgarbione postaci, siedzące w lożach wokół niskich stolików. Wielu z nich miało spexy. Widziała słabe fragmenty podświetlonej wirtualności, wyciekające wokół soczewek. Nie dostrzegła natomiast Eugene’a.
— Ten człowiek, o tam, on nas zaprosił — skłamała gładko Maya, wskazała kogoś i pomachała mu wesoło. — Hej! — krzyknęła. — Na mensch! Ciao!
Chłopak przy którymś z oddalonych stolików uniósł, oczywiście, głowę i, oczywiście, natychmiast grzecznie im odmachał. Maya przeszła obok psa.
— Na, Maya! — szepnęła Klaudia, podążając w jej ślady i trzymając się blisko. — Jesteśmy stanowczo zbyt dobrze ubrane. Toż to kostnica!
— A mnie bardzo się podoba — powiedziała Maya, szczęśliwa i pewna siebie.
Weszła do baru.
Brzmiała w nim cicha, analogowa muzyka; towarzyszyły jej lekkie trzaski. Barman studiował ekran instrukcji obsługi, zajęty naprawianiem jakiejś pomniejszej usterki w niezmiernie bogatym i skomplikowanym zestawie do nalewek. Rozciągał się on wzdłuż całego mahoniowego baru, ważył cztery do pięciu ton i sprawiał takie wrażenie, jakby jego produkt końcowy zdolny był zmieść z powierzchni ziemi spory kawałek śródmiejskiej dzielnicy.