— Nie jestem osobnikiem poświęcającym się cyfrom. Kocham glinę. Glinę! To najmniej cyfrowa substancja na ziemi.
— Świetnie mówisz po angielsku. — Maya przysunęła się do niego.
— Bardzo ci dziękuję, kochanie. Jesteś pewna, że nigdy się nie spotkaliśmy?
— Nigdy. Jestem w Pradze po raz pierwszy w życiu.
— Powinnaś pozwolić mi, bym pokazał ci miasto.
Maya spojrzała na Paula i Benedettę. Rozmawiali z zapałem, po włosku, zafascynowani płócienną maszyną.
— Mogłoby być bardzo przyjemnie — powiedziała powoli. — Co robisz po zabawie?
— A co robię w tej chwili? — Emil odpowiedział pytaniem na pytanie. — Żenuję sam siebie i wszystkich dookoła, to robię i nic więcej. Lepiej chodźmy na spacer. Potrzebuję świeżego powietrza.
Maya powoli rozejrzała się po barze. Nikt się im nie przyglądał. Nikogo nie obchodziło, co robią. Była absolutnie wolna, mogła robić co jej się żywnie podoba.
— Dobrze — powiedziała. — Jeśli chcesz.
Odnalazła swą czerwoną kurtkę. Emil zabrał swój brudny płaszcz i kapelusz z opuszczonym rondem. Po Klaudii nie pozostał najmniejszy nawet ślad.
— Przyszłam tu z przyjaciółką — wyjaśniła Emilowi Maya. — Będę musiała po nią wrócić. Przejdziemy się po najbliższych uliczkach, dobrze?
Emil odruchowo skinął głową, chyba nie zwracając uwagi na jej słowa. Wyszli z Tête. Emil wsunął wielkie, kościste dłonie w kieszenie płaszcza. Noc była czysta i cicha; robiło się coraz zimniej. Ruszyli przed siebie Opatovicką.
— Jesteś głodna?
— Nie.
Emil szedł w milczeniu, wpatrzony w chodnik. Mijali ulice o nieprawdopodobnych wręcz nazwach: Křemencová, Vlčaři, Ostrovni.
— Nie powinniśmy już wracać? — spytała Maya.
— Przechodzę kryzys — wyznał pesymistycznie Emil.
— Jaki kryzys?
— Nie powinienem ci mówić. To dość skomplikowana historia.
Emil mówił po angielsku z akcentem czesko-brytyjskim. Maya nie mogła wprost uwierzyć, że w pogodną, chłodną noc spaceruje po tak pięknym mieście, słuchając tak uroczo egzotycznej wersji swego języka.
— Mnie to nie przeszkadza. Wszyscy mamy problemy.
— Mam czterdzieści pięć lat — przyznał Emil.
— I to ten kryzys?
— Nie chodzi o wiek. Chodzi o kroki, jakie podjąłem, by uniknąć moich innych kłopotów. Bo rozumiesz, byłem garncarzem. Byłem garncarzem przez dwadzieścia pięć lat.
— Tak?
— Kiepskim garncarzem. Kręciłem koło. Grzebałem w glinie. Technicznie nic mi nie brakowało, ale nie płonął we mnie święty płomień. Nie potrafiłem bez reszty poświęcić się rzemiosłu, a im lepszą miałem technikę, tym bardziej brakowało mi natchnienia. Mdliło mnie na samą myśl o własnej niedoskonałości.
— Brzmi to bardzo poważnie.
— Można być szczęśliwym amatorem, nie ma w tym nic złego. I nie ma nic złego w prawdziwym talencie. Ale być kompetentnym i nie sprawdzać się w sztuczce, na której człowiekowi naprawdę zależy… no, to przecież koszmar.
— Nie znam się na tym — przyznała Maya.
Jej opinia najwyraźniej pogrążyła Emila. Naciągnął bezkształtny kapelusz na oczy. Szedł przed siebie, powłócząc nogami.
— Emilu — powiedziała w końcu Maya. — Czy pomogłoby ci, gdybyśmy rozmawiali po czesku? Tak się złożyło, że mam przy sobie czeskiego tłumacza.
— Być może nie jesteś w stanie tego zrozumieć, ale moje życie niczym już nie dało się uzasadnić — stwierdził Emil. — Uznałem, że posunąłem się za daleko. Uznałem, że muszę wymazać wszystkie moje pomyłki i spróbować od nowa. No więc porozmawiałem z przyjaciółmi. Specjalistami od nalewek. Specjalistami od mocnych nalewek. Namówiłem ich, żeby dali mi wysoce skuteczny amnezjak o szerokim spektrum.
— Ojej!
— Wstrzyknąłem go sobie. Kiedy obudziłem się następnego ranka, nie umiałem już nawet mówić. Nie wiedziałem kim jestem, gdzie jestem, nie wiedziałem nawet, czym jestem. Nie wiedziałem, co to takiego koło garncarskie. Wiedziałem tylko, że jestem w pracowni, że jest tu koło i mokra glina w torbie. I potłuczone garnki. Oczywiście poprzedniego wieczoru sam potłukłem na kawałki te moje nieudane, obrzydliwe dzieła — uderzył się dłonią w głowę — zanim potłukłem sobie na kawałki głowę.
— I co dalej?
— Położyłem glinę na kole, zacząłem je obracać i okazało się, że potrafię pracować w glinie. Zdarzył się cud. Potrafiłem pracować w glinie całkiem bezmyślnie i bez najmniejszych wątpliwości. Nic o niej nie wiedziałem, a jednak z mych dłoni bił talent. Glina była wszystkim, co miałem… wszystkim, czym byłem. Glina była wszystkim, co po mnie zostało. Byłem zwierzęciem robiącym garnki. — Roześmiał się. — I tak to przez całe lata wyrabiałem naczynia — mówił dalej. — Bardzo dobre zresztą. Wszyscy mi mówili, że są bardzo dobre. Sprzedawałem je na pniu. Poważnym kolekcjonerom. Za duże pieniądze. Bo wiesz, zyskałem talent. Wreszcie byłem dobry.
— Bardzo to interesujące. I co było dalej?
— Och, skorzystałem z pieniędzy i znów nauczyłem się czytać i pisać. Nauczyłem się także angielskiego. Przedtem nie potrafiłem opanować angielskiego, ale potem byłem w takim stanie, że angielski przyszedł mi bez trudności. Pamięć także wracała, kawałek po kawałku. Większość mej osobowości zniknęła jednak na zawsze. Nie żałuję. Nigdy nie byłem szczęśliwy.
Maya zamyśliła się nad tym, co usłyszała. Cieszyła się, że przyjechała do Pragi. Właśnie tu. Nigdzie nie udało jej się znaleźć kogoś, o kim mogłaby powiedzieć, że jest człowiekiem o podobnej do jej konstrukcji.
— Wracajmy na zabawę — zaproponowała.
— Nie, nie będę w stanie znieść zabawy. Mam pracownię przy tej ulicy. — Emil wzruszył ramionami. — Paul to miły facet. Pełen dobrych chęci. I niektórzy z jego przyjaciół są w porządku. Tyle że nie powinni podziwiać ludzi takich jak ja. Zrobiłem kilka dobrych rzeczy, nie jestem jednak idealnym wojownikiem w walce, którą prowadzi Paul, walce o wyzwolenie świętego płomienia. Jestem człowiekiem zrozpaczonym, człowiekiem, który zniszczył sam siebie dla gliny. Ludzie Paula nie powinni zamykać na to oczu. Jestem straszliwym głupcem. Czas, by przestali traktować postludzkie ekstremalności jak romantycznych bohaterów.
— Nie możesz wrócić do domu, by tam snuć tak ponure myśli. Obiecałeś, że pokażesz mi miasto.
— Obiecałem ci coś takiego? — zdziwił się Emil uprzejmie. — Bardzo cię przepraszam, kochanie. Widzisz, kiedy obiecuję coś wcześnie rano, to prawie zawsze jestem w stanie dotrzymać obietnicy. Ale późnym wieczorem… cóż, ma to coś wspólnego z biorytmami. Zaczynam zapominać.
— W takim razie może pokażesz mi pracownię? Skoro to niedaleko…
Emil spojrzał jej prosto w oczy. Patrzył, jakby wiedział wszystko.
— Z przyjemnością zapraszam cię do mojego mieszkania — powiedział uprzejmie i z całą pewnością nieszczerze. — Jeśli jesteś pewna, że musisz je zobaczyć…
Dom był ciemny i nieprawdopodobnie stary. Pracownia Emila znajdowała się na pierwszym piętrze, na które wchodziło się po niemiłosiernie trzeszczących schodach. Emil otworzył drzwi małym metalowym kluczykiem. Podłoga jego pracowni ułożona była z nierównych drewnianych desek, ściany oklejała antyczna tapeta w kwiatki.
Prawie całą podłogę zajmowały wysokie drewniane regały, wypełnione naczyniami. Znajdowały się tu także dwa wielkie, ubrudzone błotem zlewy; z jednego kranu kapała woda. Był tu również biały piec oraz poplamione tablice ze sklejki, na których wisiały drewniane i druciane narzędzia, koło garncarskie, warsztat pełen porozrzucanych narzędzi, zakurzone worki z substancjami nadającymi naczyniom połysk, i prymitywna kuchnia, wypełniona ręcznie wykonanymi naczyniami, umieszczonymi w białych, usmarowanych brudnymi rękami szafkach. Pod oknami, których ramy wypaczyły się od wilgoci, stały prześliczne doniczki z resztkami zasuszonych roślin. Wszędzie poniewierały się pogniecione odpady płócien i papieru, gąbki, rękawice. Powietrze przesycał zapach gliny. Nie było tu ani łazienki, ani toalety; znajdowały się na korytarzu. Łóżko, na którym leżała brudna pościel, zapadło się ze starości.