— No, przynajmniej masz elektryczność — powiedziała Maya. — Obywasz się bez komputera? Bez netlinku? Bez monitorów?
— Kiedyś miałem notebook — wyznał Emil. — Bardzo sprytną maszynę. Wpisałem w nią kalendarz, adresy, numery telefonów, listę spotkań i w ogóle wiele pożytecznych informacji, pozostałości z poprzedniego życia. Pewnego dnia obudziłem się ze strasznym bólem głowy. Notebook poinformował mnie oczywiście, co mam dziś do zrobienia. No, więc otworzyłem tamto okno — wskazał je palcem — i wyrzuciłem go na ulicę. I życie stało się prostsze.
— Emilu, dlaczego się martwisz? Tworzysz przecież te takie piękne naczynia. Zrobiłeś wprawdzie medycznie nieodwołalny krok, ale co z tego? Wielu ludzi miało pecha z upgrade’ami. Stało się, to się stało; nic się nie zyska, żałując. Musisz po prostu znaleźć sposób na życie po tym, co się zdarzyło.
— Jeśli już musisz wiedzieć, spójrz na to — burknął Emil, wkładając jej do ręki urnę, niską, okrągłą, glazurowaną ochrą, jasną bielą i czernią. Dekoracyjny wzór promieniował szaloną energią, przypominał szachownicę trafioną błyskawicą, a jednak naczynie cechowała wielka prostota i spokój. Urna była masywna, ciężka lecz smukła, jak prastare jajo obrazujące bezczasowy stan umysłu. — Moja ostatnia praca — powiedział z goryczą.
— Emilu, przecież to prawdziwe cudo. Ta urna jest taka piękna, że chciałabym, żeby mnie w niej pogrzebano.
Emil zabrał jej urnę i odłożył na półkę.
— A teraz popatrz na to. To katalog wszystkich moich prac od czasu przemiany. — Westchnął. — Jakże żałuję, że nie wykazałem się zdrowym rozsądkiem i nie spaliłem tego cholernego katalogu…
Maya usiadła na stołku Emila i zabrała się za przeglądanie albumu. Zdjęcia, zdjęcia, zdjęcia ceramik Emila, oświetlonych i utrwalonych z troską i uczuciem.
— Kto zrobił ci katalog?
— Jakaś kobieta. Mam wrażenie, że były dwie, może nawet trzy kobiety. Zapomniałem ich imiona. Spójrz na stronę siedemdziesiątą czwartą.
— Co… aha! Rzeczywiście, twoja ostatnia praca jest do niej bardzo podobna. Czy to część serii?
— Nie „bardzo podobna”, tylko „identyczna”. A jednak zrobiłem ją kierowany wyłącznie natchnieniem. Chwilowym impulsem. Rozumiesz, co to znaczy? Zacząłem się powtarzać. Mój talent wysechł. Dotarłem do swych twórczych granic. Moja tak zwana „wolność tworzenia” jest tylko tanim oszustwem.
— Stworzyłeś to samo naczynie dwukrotnie?
— No właśnie! No właśnie! Potrafisz wyobrazić sobie, jakie to straszne? Kiedy zobaczyłem to zdjęcie… było tak, jakby wbito mi nóż w serce. — Emil padł na łóżko i ukrył twarz w dłoniach.
— Sądząc po tym, co widzę, uważasz, że stało się coś strasznego.
Emil uchylił się przed tymi słowami jak przed ciosem, ale nie powiedział nic.
— Wiesz, wielu zajmujących się ceramiką artystów tworzy dzieła w oparciu o formy. Ci ludzie robią setki identycznych naczyń. Zrobiłeś coś gorszego niż to?
Emil spojrzał na nią. W jego oczach dostrzegła gorycz i żal.
— Rozmawiałaś o mnie z Paulem!
— Nie, skąd, nie rozmawiałam o tobie z Paulem, ale… wiesz, ja fotografuję. Fotografia cyfrowa zawsze była dziełem bez oryginału.
— Nie jestem aparatem fotograficznym, tylko człowiekiem.
— Więc tu właśnie popełniasz intelektualny błąd. Z pewnością byłbyś szczęśliwszy, akceptując fakt, że jesteś postczłowiekiem, zamiast zamartwiać się problemami oryginalności. Chodzi mi o to, że w dzisiejszym świecie ludzie nie pozostają przecież ludźmi, prawda? Każdy z nas prędzej czy później będzie musiał się z tym pogodzić.
— Nie rób mi tego — jęknął Emil. — Nie opowiadaj mi takich rzeczy. Jeśli chcesz opowiadać komuś coś takiego, lepiej wróć na zabawę. Na mnie po prostu tracisz czas. Porozmawiaj z Paulem, on będzie ci gadał i gadał, jak długo chcesz. — Skopał z łóżka na podłogę zgnieciony szlafrok. — Nie jestem żadnym postczłowiekiem. Jestem po prostu głupim, bardzo chorym człowiekiem, pozbawionym jakiegokolwiek liczącego się talentu, człowiekiem, który popełnił bardzo poważny błąd. Mam pewne problemy z pamięcią, ale doskonale wiem, kim jestem. Wszystkie te cwane teoryjki nie robią na mnie najmniejszego wrażenia.
— Więc? Wygląda na to, że już się zdecydowałeś. Jak masz zamiar rozwiązać ten tak zwany kryzys?
— Jak to, jak? Przecież nie mam wyboru. Nie mogę żyć, wyłącznie kręcąc się w kółko. Mam zamiar wyskoczyć przez okno.
— Oj!
— Zażycie amnezjaku było po prostu tchórzliwym półśrodkiem. Kompromisem. Nie jestem tym, kim chciałem być. Nigdy nie będę tym, kim chciałem być. Nie mogę żyć, będąc kimś mniejszym.
— No, cóż… oczywiście nie należę do osób sprzeciwiających się samobójstwu. Samobójstwo jest bardzo właściwe i zawsze jest rozwiązaniem honorowym, ale…
Emil zakrył uszy dłońmi. Maya usiadła obok niego. Westchnęła.
— Emilu, umierać to przecież głupota. Masz takie piękne ręce.
Emil milczał.
— Jaka szkoda, że takie piękne, silne ręce zmienią się w glinę głęboko pod zimną, twardą ziemią. Przecież mógłbyś wsunąć mi je pod bluzkę.
Emil wyprostował się nagle. Oczy mu płonęły.
— Dlaczego kobiety zawsze mi to robią? — krzyknął. Nareszcie się ożywił. — Czy nie widzisz, że jestem zdruzgotany? Że jestem emocjonalnym wrakiem? Nic ci nie mogę dać. Rano nie będę nawet pamiętał twojego imienia!
— Przecież wiem. Oczywiście, znam tę twoją cechę. Do tej pory nigdy nie spotkałam kogoś takiego jak ty i przez to wydajesz mi się jeszcze bardziej atrakcyjny. Nie wiem, dlaczego, ale prawdę mówiąc jesteś prawdziwą pokusą, pokusą, której po prostu nie potrafię się oprzeć. — Pocałowała go. — Wiem, że brzmi to okropnie i może cię zranić. Więc już lepiej nie rozmawiajmy, dobrze?
Obudziła się w środku nocy, w obcym łóżku, w obcym mieście, słuchając powolnego oddechu leżącego obok niej mężczyzny. Cala struktura wszechświata znów nieco się przemieściła. Czuła się krucha i słodko zmęczona; obecność Emila ogrzewała ją, pocieszała, bo mieć kochanka to przecież jakby mieć drugą duszę. Miała tyle dusz, że wystarczyłoby ich dla każdego mężczyzny na świecie.
Rano przygotowała śniadanie dla siebie i dla niego. Tak, jak obiecał, Emil nie pamiętał jej imienia. Nie przejął się tym szczególnie, choć sprawiał wrażenie lekko zawstydzonego. Wskoczyli do łóżka i już po chwili wszystko było w porządku. Emil zjadł śniadanie, uśmiechnął się triumfująco i zabrał się do roboty. Maya, nie znosząca bałaganu, zabrała się za sprzątanie pracowni.
Sądząc po stanie katalogu, Emil mieszkał sam od jakichś dwóch, może trzech tygodni. Dokumentacja jego dzieł, w której i tak panował bałagan, nie była prowadzona na bieżąco. Maya uświadomiła sobie, że będzie zmuszona do uporządkowania także i jej. To zadanie najwyraźniej spadało na barki kobiet Emila. Sądząc po kompetencjach kolejnych fotografów, Maya była czwarta z rzędu.