Paul, cierpliwy i nieporuszony, studiował najnowsze prace Emila. Znalazł drewnianą skrzynkę i otworzył ją.
— Pokazał ci to? — spytał.
— Nie, chyba nie.
— Tę lubię najbardziej ze wszystkich jego prac. — Z przesadną ostrożnością sięgnął do wyłożonej podartym papierem skrzynki. Wyciągnął z niej białą filiżankę i spodek. Postawił je na warsztacie. — Zrobił ją zaraz po zmianie — wyjaśnił. — Walczył z rzeczywistością jak tonący z morzem.
— Komplet, filiżanka ze spodkiem.
— Dotknij ich. Podnieś je.
Sięgnęła po filiżankę, a kiedy jej dotknęła, filiżanka zasyczała. Maya błyskawicznie cofnęła dłoń. Paul zachichotał.
Spróbowała jeszcze raz, tym razem jednym palcem. Kiedy dotknęła spodka, poczuła delikatne kłucie, jakby słabego prądu elektrycznego; miała wrażenie, że po jej skórze przesuwa się coś jednocześnie miękkiego i kolczastego, delikatnego lecz ostrego niczym papier ścierny.
Paul roześmiał się głośno.
Zdeterminowana Maya odważnie ujęła filiżankę. Mimo, iż się nie poruszała, filiżanka jakby brzęczała i wyrywała się z jej uścisku. Odstawiła ją.
— Zasilana z baterii — powiedziała. — Na tym polega sztuczka?
— To nie jest ceramika — oświecił ją Paul.
— Tylko co?
— Nie wiem. Tworzywo przypomina ceramikę, błyszczy jak ceramika, moim zdaniem jest to jednak piezoelektryczne piankowe szkło. Kiedyś widziałem, jak Emil wlewa nalewkę do tej filiżanki. Nalewka przeciekła powoli i przez nią, i przez spodeczek. Coś — porowatość, wymiary fraktalne, może efekt ładunek van der Waalsa — powoduje, że w zetknięciu z ciałem tworzywo reaguje bardzo szczególnie.
— Na co komu taka filiżanka?
— To object gratuit. Dzieło sztuczki demonstrujące bankructwo użytkowości.
— Żartujesz, prawda?
— A czy Emil jest żartem? — spytał ją poważnie Paul. — Czy to żart, nie być już człowiekiem? Oczywiście, że nie, czym bowiem jest żart, jeśli nie pogwałceniem konceptualnego systemu odniesienia?
— To jednak nie wszystko. Jest jeszcze coś, prawda?
— Jest, oczywiście.
— Więc powiedz mi, co.
Paul odłożył filiżankę i spodeczek do skrzynki, skrzynkę zaś z pełną szacunku ostrożnością odstawił na półkę.
— Gotowa? — spytał. — Jeśli tak, to powinniśmy już iść. Otworzył drzwi pracowni, przepuścił Mayę przed sobą, zamknął drzwi i uważnie przekręcił klucz w zamku.
Zeszli, tupiąc, po trzeszczących głośno schodach.
Dzień był pochmurny i wietrzny. Poszli do stacji metra Národni. Maya szła obok Paula. W pantoflach na płaskich obcasach dorównywała mu wzrostem.
— Paul, proszę, wybacz jeśli okażę się zbyt bezpośrednia, ale przyjechałam z bardzo daleka i jestem bardzo naiwna. Mam nadzieję, że potrafisz mi to wybaczyć. Jesteś nauczycielem, więc wiem, że powiesz prawdę.
— Wzrusza mnie twój optymizm.
— Proszę, nie traktuj mnie w ten sposób. Co mam zrobić, by przekonać cię, byś powiedział mi prawdę.
— Przypomnij sobie filiżankę Emila — powiedział Paul wyjątkowo uprzejmie. — Niszczy ona oszustwo użytkowości. Niszczy konwencjonalne myślenie poprzez zaprzeczenie doświadczeniu zmysłów.
— Tak?
— Zniszczenie kondycji ludzkiej powoduje zalanie ludzkości lawiną nowych, twórczych możliwości. Możliwości te muszą zostać zasymilowane i systematycznie wykorzystane przez spadkobierców człowieka. Sztuczka nie jest sztuką. Choć wykorzystuje przedświadomą wyobraźnię, uznaje wyobraźnię nieświadomości za swą ubogą krewną. Honorujemy nieracjonalność impulsu twórczego, negujemy jednak nie tylko prymat, lecz także znaczenie halucynacji. Zaprzęgamy całą moc świadomej racjonalności i metod naukowych do pościgu za zniszczeniem, zdławieniem ludzkiej kultury.
Zeszli na stację metra. Z wewnętrznej kieszeni kurtki Paul wyjął dyskretnie laminowaną kartę podróżną.
— Kondycja ludzka umarła. Natura umarła. Sztuka umarła. Świadomość jest elastyczna. Nauka to nieskończonych rozmiarów beczka prochu. Stajemy twarzą w twarz z nową rzeczywistością, której przedtem nie mogliśmy zobaczyć, gdyż przeszkadzały nam w tym naturalne ograniczenia, właściwe ssakom naczelnym. Musimy stworzyć dzieło, które wydobędzie tę nowa rzeczywistość na powierzchnię, wykonać szereg pozornie nieskrępowanych gestów, które w swym zbiorowym skutku uformują świadomość postczłowieka. — Oczy Paula, zawsze takie spokojne, nagle nabrały wyrazu. — Jednocześnie zaś, w sferze polityki, nie wolno nam zniszczyć delikatnego napięcia powierzchniowego starzejącej się ludzkiej cywilizacji, udającej utopijny spokój, podczas gdy w rzeczywistości przeżyła wstrząs, po którym nigdy nie zdoła wrócić do równowagi. Ukryci pod ohydnym pustym trupem humanizmu, musimy systematycznie zmieniać fizjologiczną podstawę świadomości i stanu kultury oraz być uczciwymi, obiektywnymi, chłodnymi świadkami naszych działań. To podstawy naszego programu sztuczki.
— Rozumiem. Czy mógłbyś kupić mi bilet?
— Bilet metra do stacji kolejowej czy bilet na pociąg do Stuttgartu?
— Chyba poproszę cię o oba. Ten drugi powrotny.
— To może weźmiesz mój Eurobilet? Jest ważny do maja.
— Mogę? Nie. Jesteś stanowczo zbyt hojny.
Paul wręczył jej laminowaną kartę.
— Nie, nie, na uniwersytecie bez problemu dostanę drugą inteligentną kartę. W Europie łatwo o sytuacyjne korzyści. — Paul podszedł do maszyny i szybko załatwił sprawę.
Wsiedli do praskiego metra. Stanęli w wagoniku, trzymając się uchwytów. Maya przyglądała się Paulowi. Strasznie podobało się jej to, jak zaczesuje za uszy ciemne włosy. Podziwiała delikatne uniesienie jego ruchliwych brwi, linię nieco obwisłych powiek. Czerpała pociechę z jego bezpośredniej, fizycznej bliskości. Był taki młody.
— Powiedz mi coś jeszcze, Paul. Proszę, mów.
— Musimy przygotować się do objęcia nadchodzącej epoki w twórcze posiadanie. Będzie to epoka poetycko niesłychanie bogata, bezgranicznie zwycięska, tak nabrzmiała znaczeniami, że tylko ludzie przygotowani na nadejście kataklizmu zdołają przekroczyć swą jednowymiarowość. Pewnego dnia zwyciężymy nienawiść cudu i pozbawimy ją znaczenia. W fantastyczności cudowne jest to, że zawartość naczynia sama staje się naczyniem; fantastyczność nieprzerwanie drąży codzienność. Przeniknie do niej, to tylko kwestia czasu, a czas jest naszym nie kończącym się sprzymierzeńcem. Normalność straciła całą swą siłę, pozostała z niej wyłącznie rutyna.
— To, co mi powiedziałeś… jest takie piękne.
Paul uśmiechnął się.
— Lubię myśleć, że rzeczywiście jest piękne — powiedział.
— Szkoda, że ja nie jestem taka piękna.
— Moja droga, mam wrażenie, że pomyliły ci się kategorie.
— Zgoda… więc chciałabym zrobić coś tak pięknego.
— Być może już zrobiłaś. — Paul zamyślił się na chwilę. — A swoją drogą, jakie to interesujące pojęcie, „piękno”. Skrzyżowanie znaczeń trzech słów…
Metro zatrzymało się na stacji Muzeum i do wagoniku wtargnęła dzika horda turystów; potworna mieszanka plecaków, toreb, obcojęzycznych rozmów. Stali w tłumie, chwiejąc się i kurczowo trzymając uchwytów. Paul próbował przekonać ją, że potrafi wstrząsnąć wszechświatem, a tymczasem oboje stali ściśnięci przez tłum całkowicie obojętnych osób niczym bydło w bydlęcym wagonie.
W pociągu zrobiło się nieznośnie wręcz gorąco. Maya poczuła kurcze w najgłębszej głębi ciała, a kiedy ból przeszedł, pozostawiając ją bladą i spoconą, uświadomiła sobie, że dziś jest dzień, podczas którego byłaby w stanie zrobić coś naprawdę szalonego. Zwariowanego, spontanicznego i psychicznie całkowicie automatycznego. Lewitować. Skoczyć z dachu wysokiego budynku. Rzucić się na obolały brzuch i całować buty policjanta. Polecieć na księżyc, wkopać się w jego biały kredowy grunt, najdosłowniej w świecie pieścić Lunę…