Szli przed siebie. Niebo nad Stuttgartem zaciemniały drogi transportu powietrznego. Rozwijały się niczym języki motyli, przylepiały do dalekich wież, dochodziły do ich szczytów i opadały po drugiej stronie. W owych rozwijalnych estakadach poruszały się kapsuły. Mimo, iż dziwny i najbardziej przypominający wędrujące węże boa, ten system transportu był wyjątkowo efektywny.
Paul poprowadził ją w dół po długich schodach i pod okazałym kamiennym łukiem, z którego zwieszały się zasłony z koralików. Niebo zniknęło, powietrze ociepliło się. Wyszli pod chropowatym, omszonym sufitem, z którego zwisały płachty przypominające materiał, twarde jednak jak beton. Pod jaskrawym niczym słoneczne światłem, padającym z długich pasm włókien optycznych, ściany zrobiły się gąbczaste, zarośnięte. Było tu gorąco i wilgotno niczym w kamiennej szklarni. W powietrzu unosił się gęsty zapach bananów i wanilii.
— To moja ulubiona dzielnica — powiedział Paul. — Nim zacząłem uczyć, mieszkałem tu przez długie lata. Zaprojektowali ją i wybudowali teoretycy miasta jadalnego.
— Teoretycy czego?
— Ściany zrobione są z gumogrzyba. Miasto można zjeść na surowo. Jest bardzo pożywne.
Jedzenie ścian z grzyba mieszkańcom nie wydawało się jednak szczególnie dobrym pomysłem. Jakimś rodzajem herbicydu wyryli w nim graffiti. Nierówne bladożółte litery: „POD PLAŻĄ — CHODNIK”. Arabskie znaki. Twarz Kilroya z mnóstwem kręconych włosów.
Przechodzili obok jaskrawo oświetlonego wielopiętrowego gmachu. Otwarte piętra podzielone zostały na numerowane szczeliny. Wewnątrz owych ponumerowanych wgłębień leżeli ludzie, oświetleni ostrym blaskiem sztucznego słońca. Na oczach mieli spexy, ich ciała zaś od stóp do głów pokrywały wielkie szarozielone kawały włókien organicznych.
— Co to, kostnica? — zainteresowała się Maya.
— To łaźnia publiczna.
— Przecież tu nie ma wody!
— To nie jest łaźnia wodna, lecz eksfoliacja. Człowiek zostaje zanurzony w żelu i kładzie się pod światłami. Zostaje obsypany zarodnikami; pasma pleśni zakorzeniają się w skórze. Kiedy pleśń przestaje rosnąć, maszyny czyszczą skórę nożykami. Pleśń odchodzi płatami. Skóra oczyszczona zostaje z całości brudu i flory bakteryjnej. To bardzo ożywiające.
— Kąpiel w żyjącej pleśni?
— Tak, proces oczyszczenia. Jak widzisz, czas spędzony w zbiorniku uprzyjemnia człowiekowi odrobina wirtualności. Jest to rodzaj grzeczności wyświadczanej ludziom żyjącym nie najłatwiejszym życiem w dzielnicy jadalnej. Darmowa usługa publiczna. Po kąpieli każdy pomalowany zostaje miejscową mieszanką mikroorganizmów.
— Tak, ale przecież to pleśń!
— Udomowiona i bardzo przyjemna. Zupełnie nieszkodliwa. — Paul przerwał na chwilę. — Mam nadzieję, że nie szokuje cię cos tak nieszkodliwego jak publiczna nagość. Bardzo często spotyka się ją w Stuttgarcie.
— Oczywiście, że nie szokuje mnie publiczna nagość, ale przecież to pleśń!
— Co za prowincjonalizm. — Paul prawie się uśmiechnął. Najwyraźniej był mocno zirytowany. — Miasto to zaprojektowano jako najbardziej przyjazne w Europie. Nie w tym rzecz, by jego mieszkańcy byli szczególnie przyjaźni, przypominają oni mieszkańców wszystkich wielkich miast, już raczej struktura Stuttgartu jest bardzo przyjazna dla jej użytkowników.
Wyciągnął rękę, pokazując rój muszek, krążących w powietrzu z wyraźnie słyszalnym basowym bzyczeniem.
— Gdybyś miała szczęście dostać pokój w tym ekskluzywnym schronisku… tak, ma konstrukcję szkieletową. Ściany można po prostu jeść. Każdy może wypróżnić się gdzie zechce. Gdy tylko zaśniesz, pod ciałem rośnie warstwa mchu, by było ci rozkoszniej i wygodniej. Jest zawsze ciepło i wilgotno. Miękko, bardzo epidermicznie, bardzo zmysłowo, bardzo cywilizowanie. Tutaj wszystkie mikroorganizmy są udomowione. Życie odnawia się, ale rozkład został zwyciężony. Rozkład odszedł w przeszłość jak zły sen.
— Hmmm… — Maya przyglądała się ścianie gospody, włochatej wilgotnej kaskadzie wielobarwnych mchów. — Kiedy mówisz o tym w ten sposób, nie wydaje się to nawet takie złe.
Wskoczyli w bramę, bo ulicą przejechała ciężarówka, zanurzając okolicę w gęstej żółtej mgle.
— Były to wizjonerskie plany — stwierdził Paul. — Miasto miało uwolnić ludzi od materialnych biowięzów. Miało dostarczać schronienia, jedzenia, natchnienia, oraz, oczywiście, zabezpieczać przed epidemią. Być może nie planowano takiego rezultatu ostatecznego, niemniej jednak samo miasto daje tyle, że czyni wszelką ekonomię nonsensowną. By mieszkać tu przez dłuższy czas, trzeba być człowiekiem całkowicie pozbawionym instynktu posiadania. Buntownikiem, marzycielem, filozofem… upośledzeni umysłowo, których jest tu sporo, także czują się w tej dzielnicy jak u siebie… i w ciągu ostatnich lat pojawiło się wielu mistyków.
— Penitentów?
— Owszem, katolickich ekstremistów wszelkiej maści, a także submisjonarzy, ekstatycznych submisjonarzy i charyzmatycznych submisjonarzy, uczniów Mohammeda i tak dalej. Na nieszczęście Ekstatycy i Charyzmatycy walczą ze sobą i szczerze nienawidzą się nawzajem.
— Nic nowego pod słońcem — Odsunęli się, ustępując miejsca trzem nagim kobietom na rowerach. Wielkie, twarde łydki błyskawicznie poruszały się w górę i w dół.
— Fanatycy zawsze bardziej bali się własnych dysydentów niż burżuazji. Po tych znakach ich poznacie… i to właśnie skazuje fanatyków na klęskę. Tu, w Stuttgarcie zdarzały się przypadki gwałtu, walki uliczne, nawet zabójstwa. Wzięłaś kiedyś entheogeon, Mayu?
— Nie, nigdy.
— Ja, owszem. Wziąłem go tu.
Maya rozejrzała się dookoła. Kosmate ściany, zieleń, upał, mgła i przedzierające się przez tę mgłę rozproszone światło, miejski wszechświat małych pełzających insektów.
— I co się stało?
— Zobaczyłem Boga. Troskliwego, opiekuńczego, mądrego. Obdarzyłem go nieprawdopodobną wręcz wdzięcznością i szczerze pokochałem. Była to czysta, mocna platoniczna rzeczywistość, absolutnie autentyczna, światło wszechświata. Była to rzeczywistość taka, jaką widzi Bóg, nie fragmentaryczna, niedoskonała rzeczywistość ludzkiego umysłu. Mistyczna wizja bez żadnych elementów dodatkowych, bez żadnych wątpliwości. Znalazłem się wobec żywej obecności mego Stwórcy.
— Dlaczego to zrobiłeś? Czy twoi rodzice byli ludźmi religijnymi?
— Ależ nie, skąd. Zrobiłem to, bo widziałem religijność spalającą innych ludzi. Chciałem sprawdzić, czy będę w stanie pokonać to doświadczenie, wyjść z niego nienaruszony.
— I?
— I okazałem się wystarczająco silny, by je pokonać. — Przez chwilę Paul patrzył w jakiś daleki, nieokreślony punkt. — Och, jest metro pakietowe. Wkrótce zaczynam zajęcia ze studentami. Przykro mi, ale muszę cię teraz opuścić.
— Naprawdę? Och, jaka szkoda!
Paul podszedł do przedniej ściany pakietówki i wystukał adres na klawiaturze. Otworzyły się łukowate drzwi. Wrzucił plecak do miękko wyściełanej kapsuły.
— Zostawiam cię tu, bo muszę — powiedział cierpliwie. — Nie byle gdzie jednak, lecz w ukochanym Stuttgarcie. Mam nadzieję, że dobrze wykorzystasz ten czas.
Kapsuła zniknęła, lecz na jej miejscu natychmiast pojawiła się następna. Paul uderzył w klawisz „powtórz”, zgrabnie wszedł do środka i usiadł, otaczając ramionami kolana.