Płakała i nie ukrywała łez. Martin przyglądał się jej wzrokiem pełnym litości.
— Mimo wszystko, zwierzę w domu mogłoby ci pomóc — powiedział. — Jesteśmy coś winni zwierzętom, wiesz? Przeskakiwaliśmy mury na drodze naszego rozwoju, wspinając się na nie po trupach zwierząt. Mamy w stosunku do nich dług wdzięczności.
— Żadne zwierzę nie jest w stanie mi pomóc. Nie potrzebuję nikogo.
— Zaryzykuj. Zmień życie, choćby odrobinę. Czasami ludzie muszą ryzykować, Mio. Jeśli nie ryzykują, po prostu nie żyją.
— Nie. Nie zaryzykuję. Wiem, że szczerze wierzysz, iż coś takiego może być dla mnie dobre, ale mylisz się i wcale nie byłoby dobre. Nie mogę wziąć psa. Nie jestem taka. Przestań nalegać!
Martin roześmiał się.
— Nie mogę uwierzyć, że właśnie to powiedziałaś. Dokładnie tych samych słów użyłaś podczas naszej ostatniej kłótni, dokładnie tych samych słów. — Potrząsnął głową. — Dobrze już, dobrze… zawsze prosiłem cię o zbyt wiele, prawda? Postąpiłem bardzo głupio, prosząc cię i o to. Nic, tylko układam plany, wtrącając się w życie innych ludzi… tych, którzy jeszcze żyją. Nie lubisz ryzykować. To dla mnie żadna tajemnica. Zawsze byłaś ostrożna, mądrzejsza i sprytniejsza ode mnie. Miałaś po prostu pecha, że się spotkaliśmy.
Umilkł. Rozpostarła się między nimi martwa cisza. Przedsmak ciszy śmierci.
— Powiedz, że mi wybaczyłaś — przerwał ją Martin.
— Wybaczyłam ci, Martinie. Wybaczyłam ci wszystko. Bardzo mi przykro, że nie byłam odpowiednią dla ciebie towarzyszką życia. Nigdy nie dałam ci tego, czego ode mnie oczekiwałeś i potrzebowałeś. Nigdy nie dałam ci tego, o co mnie prosiłeś. Proszę, wybacz mi, to była moja wina.
Przyjął jej przeprosiny. Z rumieńców na jego bladej twarzy wyczytała, że osiągnął coś zbliżonego do wytęsknionej zgody ze światem. Powiedział jej wszystko, co chciał powiedzieć. Życie Martina teraz się skończyło. Uporządkował je, spakował i odłożył na bok.
— Ruszaj swoją drogą, kochanie — powiedział łagodnie. — Ktoś, kim kiedyś byłem, szczerze kochał kogoś, kim kiedyś byłaś. Postaraj się mnie nie zapomnieć.
Pies nie wstał, by odprowadzić ją do drzwi. Opuściła mieszkanie Martina, machinalnie zabierając po drodze płaszcz i torebkę. Przeszła przez słoneczne lato korytarzy. Kiedy zjechała windą na dół i wyszła na ulicę, znalazła się w chłodnej jesieni miasta. Znów tkwiła w cienkiej lecz bardzo prawdziwej rzeczywistości swego cienkiego lecz bardzo prawdziwego życia.
Wsiadła do pierwszej napotkanej taksówki i pojechała wprost do domu.
W mieszkaniu zastała Mercedes, sprzątającą łazienkę. Mercedes wyszła jej na powitanie, trzymając szczotkę i próbny zestaw aseptycznych środków czyszczących. Mercedes miała na sobie mundur pomocy obywatelskiej: jasnoniebieską marynarkę z czerwonymi epoletami, spodnie i buty na dyskretnie grubej podeszwie. Mercedes miała pod opieką piętnaście starszych pań, które obsługiwała na swej zmianie, i u Mii pojawiała się dwa razy w tygodniu, by posprzątać mieszkanie… zazwyczaj pod nieobecność gospodyni. Swą pracę w pomocy obywatelskiej Mercedes nazywała „sprzątaniem”, ponieważ brzmiało to lepiej niż „pomoc społeczna”, „inspekcja zdrowia” lub „szpieg policyjny”.
— Co się stało? — spytała zaskoczona, odstawiając szczotkę i wiaderko żelu. — Myślałam, że jesteś w pracy.
— Przeżyłam nieprzyjemne doświadczenie. Dziś wieczorem umrze mój przyjaciel.
Mercedes natychmiast wcieliła się w rolę osoby pełnej współczucia. Wzięła od Mii płaszcz.
— Usiądź, kochanie. Zrobię ci nalewkę.
— Nie chcę nalewki — powiedziała Mia, siadając przy stole kuchennym, przykrytym blatem z falistej, lakierowanej dykty. — Zmusił mnie do wzięcia mnemonika. Nadal działa. Czuję się fatalnie.
— Jakiego mnemonika? — Mercedes zdjęła siatkę z włosów i schowała ją do kieszeni marynarki.
— Enkefalokrylliny, dwieście pięćdziesiąt mikrogramów.
— Och, to przecież nic, taki drobiazg. — Mercedes zmierzwiła swe ciemne włosy. — Może wypijesz nalewkę?
— Napiję się wody mineralnej.
Mercedes podtoczyła do stołu zestaw do nalewek. Usiadła na kuchennym stołku. Wlała do zestawu pół litra destylowanej wody, po czym zaczęła do niej wkruszać cienkie, małe płatki dodatków mineralnych.
Zestaw do nalewek był z pewnością najdroższym urządzeniem, w jakie wyposażona została kuchnia w mieszkaniu Mii. Sama Mia nie uważała się za materialistkę ani nawet za osobę o rozwiniętym instynkcie posiadania; jedyny wyjątek zrobiła właśnie dla nalewek. Dla porządku trzeba dodać, że lubiła też ładne stroje. Wyjątki czyniła także dla kartonowych opakowań dwudziestowiecznych gier komputerowych i CD-ROMów. Po prostu miała słabość do staroświeckich ulotnych produktów papierniczych.
— Chyba lepiej, żebym komuś o tym opowiedziała — stwierdziła. — Jeśli komuś o tym nie opowiem, to dziś w nocy nie zasnę. Za trzy dni mam badania, i jeśli dziś nie prześpię nocy, odbije się to na wynikach.
Mercedes spojrzała na nią. Oczy jej błyszczały.
— Przecież możesz porozmawiać ze mną! Oczywiście, że możesz mnie o wszystkim opowiedzieć.
— Czy każde moje słowo musi trafić do akt?
Mercedes sprawiała wrażenie urażonej.
— Naturalnie, że musi, to mój obowiązek. Byłabym nieuczciwa, gdybym nie umieszczała wszystkiego w dossier. — Dodała do wody czegoś, co spowodowało, że pojawiła się w niej masa syczących bąbelków. — Mio, znasz mnie przecież od piętnastu lat. Możesz mi zaufać. Pracownicy pomocy obywatelskiej uwielbiają, kiedy ich klienci do nich mówią. Bo i po co właściwie istniejemy?
Mia pochyliła się, opierając łokcie na stole.
— Znałam tego mężczyznę przed siedemdziesięciu laty — powiedziała. — Był wtedy moim przyjacielem. Powtarzał mi dziś kilkakrotnie, że się nie zmieniliśmy, lecz oczywiście zmieniliśmy się, i to bardzo. Zmieniliśmy się nie do poznania. On się zużył. A ja… przed siedemdziesięciu laty byłam bardzo młoda. Byłam dziewczyną. Jego dziewczyną. Teraz już nie jestem dziewczyną. Teraz jestem kimś, kto kiedyś był kobietą.
— Muszę przyznać, że to dość dziwne sformułowanie.
— Ale prawdziwe. Nie jestem jego kobietą. Od bardzo długiego czasu nie jestem niczyją kobietą. Nie mam kochanków. Nikogo nie kocham. O nikogo nie dbam. Nikogo nie całuję. Nikogo nie przytulam. Nikogo nie pocieszam. Nie mam rodziny. Nie mam objawów menopauzy. Nie mam okresów. Jestem osobą postseksualna. Jestem postkobieca. Jestem wiedźmą. Jestem technowiedźmą, typową dla końca XXI wieku.
— Według mnie wyglądasz jak kobieta.
— Ubieram się jak kobieta. Z rozmysłem, z chłodną kalkulacją.
— Wiem, o czym mówisz — przyznała Mercedes. — Sama mam sześćdziesiąt lat. Za późno już na takie sprawy. Ale nie powiem, żeby mnie to szczególnie martwiło. Bycie kobietą, zwłaszcza w tych szczególnie przykrych kwestiach kobiecości, to nie jest sposób na życie, który reklamowałabym przyjaciołom.