Выбрать главу

Nie chwalił się i nie groził. Zachowywał się odrobinę wyzywająco, ale nie miał wielkich połaci mięśni, jakże charakterystycznych dla ludzi, którzy na serio zajmują się mięśniami. Był przerażający i rzeczywiście sprawiał wrażenie człowieka gotowego zabić bez namysłu i bez wyrzutów sumienia. Szła za nim śmierć. Był także chory i osłabiony, co nadawało mu pozór zdychającego starego wilka.

Wyglądał tak, jakby odgryzł sobie łapę i zeżarł ją, rozkoszując się smakiem.

Jak na człowieka jadącego na własną egzekucję, Bruno był w zdumiewająco pogodnym i zdumiewająco filozoficznym nastroju. Maya nie spotkała jeszcze nikogo jednocześnie gotowego na śmierć i oczekującego jej z autentyczną radością. Bruno dowcipkował z Therese w jakimś kryminalnym południowofrancuskim argot, z którym tłumacz w peruce nie za bardzo potrafił sobie poradzić. Dość często używał słów uchodzących za nieprzyzwoite. Tego rodzaju języka dziś się już po prostu nie używało. Nieprzyzwoite słowa zniknęły z języka, przestały grać rolę w dialogach między ludźmi, zniknęły jak katar. Bruno jednak używał nieprzyzwoitych słów z rozkoszą, co za każdym razem szalenie denerwowało Therese. Therese karciła go za każde nieprzyzwoite słowo, choć jej zachowanie dowodziło, że tego rodzaju słownictwo ją podnieca. Sprawiało to wrażenie prywatnego ping-ponga i chyba było ich własną wersją zalotów.

We trójkę zjedli w samochodzie. Kandydat na trupa jadł z apetytem. W końcu znaleźli się w gęstym lesie, gdzieś na północ od czeskiej granicy. Zdaje się, że nie był to właściwy Czarny Las, ale nikt się tym nie przejął. Na drzewach zieleniły się wesoło świeże liście, wiał ciepły wiaterek. Samochód — należący do eksmałżonki Emila — zaprotestował, kiedy kazali mu wjechać w krzaki na poboczu drogi, ale usłuchał. Zostawili go tam.

Z bagażnika samochodu Bruno wyjął składaną łopatę i ciężką walizkę. Dalej poszli pieszo. Bruno wiedział dokładnie, dokąd idą.

W końcu znaleźli się na niewielkiej łące na zboczu pagórka. Bruno rozłożył ostrą ceramiczną łopatkę, kapelusz i marynarkę schludnie powiesił na gałęzi, i zabrał się za kopanie. Na powierzchni zbliżonej do koła uważnie zdjął wierzchnią warstwę ziemi i odłożył ją na bok. Kopiąc, zaczął wspominać.

— Mówi, że kiedyś był tu sekretny cmentarz — przetłumaczyła Mayi Therese. — Dawno temu używali go Cyganie. Potem różni inni ludzie chowali tu tych, którzy sprawiali im kłopoty.

Bruno otarł pot z czoła. Nagle przemówił po angielsku.

— Na tym świecie mężczyzna powinien sam robić to, co musi zrobić — powiedział. Spojrzał na Mayę i uśmiechnął się uroczo.

Kopał, póki nie zmęczył się tak, że o kopaniu nie było nawet mowy. Usiadł blady niczym upiór. Trysnął sobie w usta z szaroczarnego inhalatora. Therese wyręczyła go w kopaniu, a kiedy już miała dość, przyszła kolej na Mayę. Maya miała pantofle na płaskich obcasach, spodnie i lekki sweter — strój całkiem odpowiedni do kopania grobu, Jedyną modną częścią jej ubrania było furoshiki. Nastawiła je na kolory khaki i oliwkowy. Jaskrawsze, kuszące barwy byłyby nietaktem.

Pracowały pod dyktando Bruna. W rezultacie powstało coś nie przypominającego klasyczny grób, lecz raczej odwrócony stożek o podstawie wielkości mniej więcej włazu kanalizacyjnego. Bruno odrzucił kilka ostatnich kawałków ziemi, po czym wyjaśnił im teorię tajemnego chowania ciał.

Najważniejsze, twierdził, to jak najgwałtowniejszy i najkompletniejszy możliwy rozkład. Prawdziwie szybki rozkład powoduje jednak puchnięcie trupa, czego efektem ubocznym jest poruszenie ziemi na grobie. Z tego powodu konieczne jest przepiłowanie żeber po obu stronach oraz przewentylowanie wnętrzności.

Bruno otworzył walizkę. Przezornie przywiózł ze sobą cały potrzebny sprzęt, wyraźnie mocno zużyty, ale w niezłym stanie. Miał staroświecką ceramiczną piłkę do kości, zasilaną bateriami, a także końską strzykawkę, jakiej używają weterynarze, z wielką stalową igłą, którą dałoby się chyba zszyć płaty aluminium.

Rozebrał się. Od stóp do głów pokryty był tatuażami: węże, róże, rewolwery, życiowe motta w rynsztokowej francuzczyźnie. Przynajmniej Therese zawsze mogła poczytać sobie w łóżku. Bruno mocno szczypał się w pokryte gęsią skórką ciało, pokazując im, gdzie powinny wbić igły. w kości udowe, w mięśnie łydek, w bicepsy, w pośladki i czaszkę. Miał ze sobą mały pojemnik bardzo żarłocznych bakterii gnilnych. Zaczynając ucztę w nakłutych miejscach, bakterie miały wygotować go jak łój.

Po złożeniu w grobie, dziewczyny będą musiały zakopać go, a potem ostrożnie położyć na miejscu zdjętą uprzednio wierzchnią warstwę ziemi. Lepiej, by nad grobem powstało coś w rodzaju kopuły. Z początku będzie to wyglądało nieco podejrzanie, ale tak jest lepiej na dłuższą metę, ponieważ ziemia osiada. Pozostałą ziemię należy rozrzucić po lesie. No i oczywiście Bruno musi zostać pochowany nago, bez ubrania. W pobliżu grobu nie może być żadnego metalu. Nie może być nic zwracającego uwagę.

— Spytaj go, czy nie ma w sobie metalu — powiedziała Maya do Therese. — W zębach i w ogóle.

— Mówi, że nie jest wystarczająco stary, by mieć metal w zębach — przetłumaczyła Therese. — Mówi, że z dobrego żelaza ma tylko męskość. — I Therese rozpłakała się.

Z kieszeni leżących na ziemi spodni Bruno wyjął dwa metalowe pojemniki wielkości ludzkiego kciuka. Potem, nagi i spokojny, wlazł do grobu.

Stanął w grobie, niedbale oparty o jego ścianę, i zacisnął pięść na pierwszym z pojemników. Na prawą rękę trysnął sobie cienką warstwą czarnej farby. Skinął na Therese, powiedział coś do niej w żargonie. Therese podeszła do niego powoli, niechętna i przestraszona. Bruno delikatnie ujął jej dłoń swą pomalowaną na czarno dłonią, potrząsnął nią, przytulił do siebie, szepnął coś i złożył jej na ustach pocałunek.

Potem przywołał Mayę. Ją też pocałował. Był to długi, głęboki, mocny i bardzo gorzki pocałunek. Mocno trzymał Mayę za kark lewą ręką, nie dotknął jej jednak prawą, pomalowaną na czarno.

W końcu uwolnił Mayę, która cofnęła się o krok, niepewnie, walcząc o oddech i omal nie wpadła do grobu. Bruno przez chwilę przyglądał się Therese; wydawało się, że walczy ze łzami. Therese leżała na ziemi, patrzyła na niego i szlochała żałośnie.

Nagle Bruno podniósł do ust drugi z przedmiotów — inhalator. Wcisnął go do ust, przycisnął spust, wziął głęboki oddech. Zdążył jeszcze odrzucić inhalator jak niedopałek cygara i natychmiast dostał konwulsji. Po pięciu sekundach nie żył.

— Zabierz to, zabierz! — wrzasnęła Therese. — Zabierz, zabierz! — Wymachiwała w powietrzu umazaną na czarno ręką, ściskając jej przegub palcami lewej dłoni.

Maya czyściła barwnik niepotrzebną już Brunowi marynarką.

— Co to jest? — spytała.

— Lacrimogen!

— O mój Boże! — Zabrała się za czyszczenie ręki Therese ze zdwojonym zapałem, lecz znacznie większą ostrożnością.

— Och, och, och, tak strasznie go kochałam! — krzyczała Therese, kołysząc się w histerycznym żalu. — Och, myślałam, że znów mnie zbije, że będę musiała kochać się z nim w grobie. Nie wiedziałam, że da mi czarną rękę. — Przeszła na histeryczną niemczyznę. — Gdzie jest trucizna? Daj mi nią odetchnąć! Nie, niech go pocałuję, ma na języku tyle trucizny, że zabiłaby setkę kobiet!