Śpiąca Therese mocniej przytuliła kasetkę.
— Lepiej, żebyś się nigdy nie dowiedziała — powiedziała Maya.
Przeprojektowanie pałacu nie było zajęciem łatwym. Największy kłopot sprawiało oczywiście to coś, co w nim żyło. Sporo czasu zabrało Benedettcie i jej przyjaciółkom odkrycie, czym to coś jest. Był to Platort. Pies Martina biegał sobie swobodnie po pałacu pamięci.
Martin podłączył organiczny mózg psa bezpośrednio do wirtualności. Procesu tego nie aprobowano w stosunku do ludzkich mózgów, i to z wielu doskonałych powodów. Aktywność mózgowa była zjawiskiem dopiero poznawanym i wysoce nielinearnym. Mózg rośnie, metabolizując fizyczne substancje organiczne. Programom, próbującym rosnąć wraz z mózgiem, nie udawało się osiągnąć symbiozy; nigdy jeszcze nie doszło do równomiernego rozwoju myśli i zdolności obliczeniowej; pojawiał się co najwyżej potężny, hałaśliwy bajzel. Rozwój pozostawiony sam sobie kończył się na ogół indukowanym szaleństwem.
Benedetta pokazała jej ukryte skrzydło pałacu, w którym pracował mózg psa. Cyborganiczna mieszanka rosła latami, węzeł za węzłem, zwój za zwojem, w potężnych frotażach i lśniących zestalonych wodospadach, tworząc labirynt zrobiony pozornie z koralowców i płatków śniadaniowych. Neuralna augmentacja działała jeszcze, znaleźli jednak linki do psiego oprogramowania organicznego i zablokowali je. Tu i ówdzie były tam monstrualne perły, potężne wirujące moduły, wyglądające jak nigdy nie kończące się koszmary.
Od śmierci Warshawa mózgowe procesy psa włamały się do pałacu w pięciu miejscach. Uwolnione mentalności pływały w ruinach pięter niczym rozgwiazdy.
— Jak to wygląda w kodzie? — spytała Maya.
— Och, to bardzo piękny kod. Nie dałoby się go przeanalizować linia po linii, nawet gdyby człowiek miał milion lat.
— I naprawdę sądzisz, że to mu pomaga myśleć?
— Nie przypuszczam, żeby psy myślały tak, jak my myślimy, ale z pewnością mamy tu do czynienia z procesem kognitywnym ssaka. Warshaw podłączył pałac netlinkiem do mózgu swojego psa. Jak na tamte czasy, to bardzo skomplikowany proces, choć oczywiście dzisiaj próbuje się na zwierzętach laboratoryjnych nie takie rzeczy. Jak na lata 2060-te było to jednak bardzo szerokie pasmo i bardzo szybkie łącze. Kręgosłup tego zwierzaka musi być najeżony antenami.
— Dlaczego?
— Zakładamy, że miał zamiar ukryć dane w mózgu zwierzęcia, a być może nawet przenieść cały ten pałac w jego system nerwowy. Tego rodzaju wizjonerskie nonsensy były bardzo popularne w 2060-tym. Ludzie wierzyli wówczas dosłownie we wszystko. Komputery były dla nich romantyczne, a wirtualność wręcz mistyczna. Prowadzono mnóstwo przedziwnych eksperymentów. Myśleli, że wszystko jest możliwe i nie mieli za wiele zdrowego rozsądku. Ale Warshaw nie był programistą, tylko starym bogatym facetem. Starym, bogatym, lekkomyślnym facetem.
— Czy ten pies nadal jest tu, on-line?
— Niewłaściwy dobór terminologii, Mayu. Ten pies nigdy nie miał małych psich rękawic i małych psich gogli. Nigdy nie doświadczył tego pałacu jako pałacu, on się w nim po prostu zagnieździł. A może pałac zagnieździł się w nim…? A może Warshaw myślał, że pewnego dnia sam tu zamieszka? Odłączy całą swą fizyczność i zniknie w materii czystych mediów. Ludzie myśleli kiedyś, że to możliwe, ale potem spróbowali i zrozumieli, że będzie im cholernie trudno. Warshaw zrobił raz o tym głupiutki filmik.
— Widziałaś filmy Warshawa? Naprawdę?
— Wzięłyśmy sobie za punkt honoru, żeby je odgrzebać.
— I podobały wam się?
— Był prymitywem.
— To tutaj nie wydaje mi się prymitywne.
— Bo to tutaj nie jest przecież kinem. To sztuczne życie. Miliardy cykli dziennie, przez trzydzieści lat.
Na dole, w piwnicy pałacu, ustawiły już i podłączyły część maszyn świętego płomienia. Maszyny jak z marzeń. Miały robić coś wyjątkowo skomplikowanego z częściami mózgu odpowiedzialnymi za postrzeganie i słyszenie. Można było na nie w pewien sposób patrzeć, można było je w pewien sposób słyszeć, ale nigdy właściwie nie czuło się niczego. Świadomość ludzka nie jest w stanie postrzegać głęboko przedświadomej aktywności centrów postrzegania i słuchu, podobnie jak nikt świadomie nie postrzega fotonów padających na siatkówkę, nie czuje małych kostek poruszających włoski błędnika. Maszyny nie wydawały się wcale zamazane, po prostu nie całkiem były tam, gdzie były. Ich obecność uspokajała, jak poruszanie się pod wodą, jak lekki sen w fabryce kolorów, jak na pół słyszalny dźwięk, nie będący do końca muzyką.
Nie było w tym nic wspaniałego ani podniecającego. Nic tu nie wybuchało, nie płonęło, nie błyskało. Ale i nic się tu nie kończyło. To coś było prostym przeciwieństwem końca. Benedetta z przyjaciółkami próbowała wynaleźć bardzo, ale to bardzo trwałe pożywienie dla postludzkich dusz nowego świata. I nie za bardzo wiedziały, jak to zrobić. Próbowały różnych rzeczy, różnych podejść, pracowicie zapisywały wyniki prób.
Na Mayi nie testowano niczego, ale pozwolono jej przyglądać się wszystkiemu, ponieważ była lubiana. Widziała pudełka w pudełkach, w pudełkach, cieknące własną geometrią, przestrzenny kalejdoskop. Widziała kwieciste wiatraczki z kłosów. Słyszała ruch kwiatów, ale tak naprawdę nigdy nie trafiały one do oczu. Postrzegała też wielkie rzeczy bezustannie wkopujące się w bezustannie wkopujące się wielkie rzeczy. Wszystko to było bardzo podświadome i bardzo subtelne, niczym umysłowa witamina.
Maya wręcz nie potrafiła znużyć się świętym płomieniem. Chyba nie można było się nim znużyć. Nie wymagał, by poświęcano mu uwagę, działał poza wszelką uwagą. Był czymś, co przydarzało się człowiekowi, nie czymś, co człowiek robił. Ale zawsze nadchodził moment, w którym rękawice i słuchawki zaczynały jej dokuczać, w którym pojawiał się ból w plecach. Maya wylogowywała się wówczas i wpatrywała w ścianę.
Po obcowaniu ze świętym płomieniem, ściana wydawała się pełna znaczeń. Można było siedzieć godzinami, medytując nad pustą ścianą, medytując nad niezmierzonym bogactwem jej fizyczności; całkowita, totalna obecność jej całkowitej i totalnej obecności słodko zawłaszczała zmysły. Już nie wewnętrzność wywoływała działanie, liczyła się działalność, gdy wyszło się z wewnętrzności, spojrzało…
Czasami Maya kładła się na podłodze, obserwując sufit. Koty aktorki podchodziły, siadały jej na piersi, lizały się po łapach, wpatrywały w jej twarz. Zwierzęce oczy ze świata, który nie znał słów, nie znał symboli…
Benedetta z przyjaciółkami ciężko pracowała także poza pałacem. Dziewczyny przeprowadziły ataki na kilka pozornie opuszczonych miejsc i zdołały się włamać do trzech z nich. Znalazły fizyczne źródło pałacu Warshawa — rozbite dane przepływały przez sekwencję serwerów wyspy Nauru na Pacyfiku. Przenosiły pałac linia po linii z sieci Nauru przez Maroko, Bolonię i wreszcie, kawałek po kawałku, na krystaliczny serwer, stojący w praskim mieszkaniu aktorki. Sądziły, że znalazłszy się całkowicie na tym serwerze, odmieniony pałac będzie działał znacznie szybciej i sprawniej. W końcu Maya miała zyskać możliwość spacerowania z pałacem, zaklętym w optycznie obrobionym komputacyjnym diamencie wielkości pięści, pod pachą.