Выбрать главу

— Nie jesteś młoda. W tym rzecz, prawda? Ukradłaś mi życie, ponieważ jesteś ode mnie starsza, silniejsza. Więc tobie zawsze było łatwo. Oczywiście, możesz wpaść w panikę, możesz doznawać paraliżującego poczucia winy, możesz nawet na śmierć przerazić się głupiego augmentowanego psa, ale nawet kiedy nie wiesz, kim jesteś, w pewien sposób wiesz jednak, kim jesteś. Jesteś pięciokrotnie starsza ode mnie i pięciokrotnie silniejsza. I nie masz zamiaru zejść mi z drogi.

— Ludzie w Tête są młodzi. Młodzi jak ty.

— Jasne. I uwielbiają cię, prawda? Gdybyś miała moje lata, uważaliby cię za prowincjuszkę i idiotkę, tak jak mnie uważają za prowincjuszkę i idiotkę. Bo jestem prowincjuszką i idiotką. Oni są mądrzy, mają talent, obycie, i najlepsze, co mogę zrobić, to stać za zamkniętymi drzwiami, zaglądać do środka przez dziurkę od klucza i strasznie im zazdrościć. Mając moje lata, wcale nie poradziłabyś sobie lepiej. Wręcz przeciwnie, radziłabyś sobie znacznie gorzej. Nie pozwoliłaś nawet swojemu chłopcu zabrać się do Europy. Rzuciłaś go i wyszłaś za mąż za jakiegoś biotechnika. Zostałaś zwykłą biurokratką, Mio.

Maya przymknęła oczy i odchyliła się do tyłu w niewygodnym krzesełku. Brett miała całkowitą rację… a cała ta dyskusja była tak całkowicie bezsensowna.

— Wolałabym, żebyś nie nazywała mnie Mią.

— A ja wolałabym, żebyś nie nazywała mnie Brett.

— Dobrze, doskonale, jeśli musisz, nazywaj mnie Mią.

— Nienawidzę nawet tego, że ty wcale nie odpłacasz mi nienawiścią. Trzymasz mnie przy sobie po prostu dlatego, że jestem dla ciebie jak maskotka na szczęście. Jak ten twój chomik. Nie potrafiłaś utrzymać przy sobie nawet chomika.

— Ten chomik nieźle dal mi do wiwatu. Ty zresztą też zalazłaś mi za skórę.

— Nawet mówisz jak jakaś baba sprzed stu lat. Cały świat chyba zgłupiał. No, bo wystarczy przecież uważniej ci się przyjrzeć i wszystko jasne! Masz straszne włosy. I wiesz, te bruzdy na szyi, nie, nie zmarszczki, nie pozwolono im zostać zmarszczkami, tylko że z pewnością nie są naturalne.

— Przestań, Brett! Mówisz kompletnie bez sensu. Najpierw twierdzisz, że ukradłam ci życie, a potem, że i tak nie zrobiłabyś z nim niczego sensownego. Więc jaki w końcu jest ten twój wielki problem? Jasne, osiemdziesiąt lat temu być może poradziłabyś sobie znacznie lepiej, ale osiemdziesiąt lat temu nie było cię jeszcze na świecie. Nie romantyzuj przeszłości przy kimś takim jak ja. Ja żyłam w tej przeszłości, rozumiesz? Osiemdziesiąt lat temu żyliśmy praktycznie jak dzikusy. Mieliśmy epidemie, rewolucje, ludzie umierali masowo, zdarzały się wielkie finansowe krachy. Kiedy byłam młoda, ludzie strzelali do siebie z pistoletów. W porównaniu ze światem sprzed osiemdziesięciu lat ten świat to raj! A teraz znowu napadłaś na mnie, i dalej bez sensu.

— Ale, Mio, ja przecież nie umiem mówić z sensem, jak ty. Mam zaledwie dwadzieścia lat.

— Nie płacz, na litość Boską!

— Mam dwadzieścia lat i jestem dorosła. Tylko, że nie mogę zrobić nic ważnego! Nie mam nawet szansy udowodnić, że jestem głupia. Podejrzewam, że prawdopodobnie rzeczywiście jestem głupia, przeżyłabym, wiedząc, że jestem głupia, przysięgam, przeżyłabym. Robiłabym coś innego, nie pracowałabym w sztuczce, żyłabym sobie jak jakieś zwierzątko. Miałabym dzieci, może kopałabym w ogródku albo coś w tym stylu. W wielkim, bezpiecznym świecie, który dla mnie budowaliście, nie wolno mi jednak nawet tego. Niczego mi nie wolno!

Pojawiło się dwóch czeskich policjantów. Nie byli to policjanci sieciowi, ani medyczni, ani artystyczni, tylko zwykli, a może raczej niezwykli prascy gliniarze. Z kieszeni różowych mundurów wyjęli karty foniczne i przeczytali Mayi długą listę jej praw. Potem aresztowali ją i tym sposobem włączyli w miejscowy system prawny. Oskarżono ją o naruszenie praw imigracyjnych i pracę bez zezwolenia.

Brett została wyrzucona z gmachu. Wrzeszczała po angielsku i w ogóle narobiła zamieszania, ale czescy gliniarze byli cierpliwi, znieśli wszystko, wywalili ją na ulicę i otrzepali dłonie. Maya została najpierw rozebrana, a potem ubrana w żółtobrązowy więzienny kombinezon. Monitory na jej przegubach i tiarę na głowie pozostawiono, gdzie były.

Następnie prascy gliniarze zabrali ją do odległego o parę przecznic wieżowca i zainstalowali ją w bardzo czystym areszcie. Tam dopiero Maya z ulgą stwierdziła, że jak na razie nie oskarżono jej jeszcze o: a/ nadużycia sieci, b/ oszustwo medyczne, c/ współudział w nielegalnym spuszczeniu odpadów do miejskiej sieci kanalizacyjnej, d/ umożliwienie pośmiertnej ucieczki gangstera, e/ wielokrotne podróże bez uiszczenia należnej opłaty.

Przez kilka dni nikt jej nie niepokoił. Żywiono ją standardową, najzdrowszą możliwą dietą medyczną. Pozwolono jej oglądać telewizję, dostała także talię kart. Roboty wjeżdżały do celi co godzinę, oferując jej rozrywkę w postaci mocno ograniczonej ich zasobem angielskiego słownictwa konwersacji. Więzienie było niemal całkowicie puste, praktycznie nie używane, a w związku z tym niezwykle ciche. Na oddziale detoksykacji trzymano kilku Cyganów. Nocą słyszała ich śpiewy.

Trzeciego dnia Maya pozbyła się tiary. Nie zdołała jednak zdjąć bransolet.

Czwartego dnia Helene kazała przyprowadzić ją na przesłuchanie. Helene miała maleńki gabinet na najwyższym piętrze Biura Dostępu. Mayę zaskoczyło, że jej gabinet jest taki stary, taki mały i taki zaniedbany. Niewątpliwie należał do Helene, bowiem na ścianie wisiały schludnie oprawione, odręczne szkice, warte prawdopodobnie więcej niż cały budynek. Maya przez dziesięciolecia pracowała jednak w biurach lepiej wyposażonych niż to.

Helene pozbyła się cywilnych ciuchów. Wystąpiła w olśniewającym, różowym, przepasanym szerokim pasem mundurze. Poza nią w pokoju znajdowało się wyłącznie jedno okno, jedno krzesło i jedno biurko. Oraz mały biały piesek.

Zza biurka wystawił łeb wielki brązowy pies.

Maya zagapiła się na niego.

— Cześć, Platonie — powiedziała.

Pies postawił uszy. Nie odpowiedział.

— Platon teraz nie mówi — wyjaśniła jej Helene. — Odpoczywa.

Platon nadal był wychudzony, miał jednak lśniącą sierść i zimny, wilgotny nos. Nie nosił ubrania, Helene kupiła mu natomiast nową śliczną obróżkę.

— Wygląda znacznie lepiej. Bardzo mnie to cieszy.

— Proszę, niech pani usiądzie, pani Ziemann.

— Może przeszłybyśmy na ty? Nie chcę gwałcić twego wspaniałego francuskiego nazwiska mą wymową.

Helene rozważała tę kwestię przez chwilę.

— Ciao, Maya — powiedziała w końcu.

— Ciao, Helene — odparła Maya i usiadła.

— Bardzo mi przykro, ale na parę dni musiałam wyjechać z miasta. W interesach.

— Nie ma sprawy. Co to znaczy dla ludzi takich jak my?

— Świetnie! Masz na myśli dobro publiczne! Żałuję, że nie wykazałaś tego rodzaju cierpliwości, pozostając pod nadzorem medycznym.

— Trafiona — szepnęła Maya.

Helene milczała. Z marzycielskim wyrazem twarzy wyglądała przez okno.

Maya odpowiedziała jej milczeniem. Fascynował ją łuszczący się lakier na jej paznokciach.

Niemniej to jednak Maya złamała się pierwsza.

— Mogę czekać tak długo, jak i ty czekasz — wybełkotała, chwaląc się i najoczywiściej w świecie łżąc. — Podoba mi się wystrój twojego gabinetu.

— Czy wiesz, że kuracja, której cię poddano, kosztowała sto tysięcy marek?

— Sto tysięcy trzysta dwanaście.

— A ty tymczasem wymyśliłaś sobie krótkie wakacje w Europie!

— Czy coś to komuś pomoże, jeśli powiem, że bardzo mi przykro? Jasna sprawa, że wcale nie jest mi przykro, ale jeśli komuś ma to pomóc, powiem wszystko, żeby tylko zapanowała zgoda.