Выбрать главу

Helene z trzaskiem zamknęła okno.

— Zostałaś aresztowana i ja ponoszę za ciebie odpowiedzialność. Nigdzie nie pójdziesz i nie popełnisz samobójstwa. Siadaj.

Platon wstał i zaszczekał. Helene złapała go za obrożę.

— Biedactwa — powiedziała, ocierając oczy. — Musimy pozwolić im odejść. Nie mamy wyboru… Biedactwa, ale w końcu to tylko ludzie.

Maya wymierzyła jej policzek. Helene spojrzała na nią zaskoczona i zdumiona, a potem powoli odwróciła twarz.

— Ulżyło ci, kochanie? — spytała. — Spróbuj z drugiej strony.

6

Ameryka nigdy serio nie zainteresowała się pociągami. Amerykanie cierpią na uwarunkowaną historycznie obsesję na punkcie prywatnych samochodów. Mayi nie stać było na samochód. Czasami, jeśli tego chciała, łapała okazję. Przeważnie po prostu maszerowała.

Maszerowała przez wiejski region Pensylwanii. Nauczyła się już lubić prosty fizyczny akt stawiania jednej stopy przed drugą. Polubiła prostotę i oczywistość marszu, polubiła sposób, w jaki marsz wyzwala człowieka od wszelkich ograniczeń, umieszcza go w prostym, fizycznym, namacalnym świecie. Marsz jako taki nie jest przecież niczym nielegalnym. Marsz nic nie kosztuje, maszerującego trudno wyśledzić. Marsz to słodki i całkowicie pozbawiony przemocy sposób na zejście z czyjejś kretyńskiej oficjalnej mapy.

Maya miała czapkę chroniącą głowę przed słońcem, plecak i zmianę ubrania. Miała też manierkę i niewielki zapas jedzenia, które daje się żuć przez dłuższy czas. Maszerowała w dość starych, ale bardzo przyzwoitych, doskonale zaprojektowanych i praktycznie niezniszczalnych butach. Nikt jej nie zaczepiał. Była sama, była samą sobą. Łagodnie i bez wstrząsów stała się sobą; nikt nie obserwował jej, nie liczył uderzeń jej serca. To, że mogła bez przeszkód rozkoszować się realnością świata, że mogła sama dzień w dzień spotykać się z codziennością, zaskakiwało ją raz za razem.

Lubiła Pensylwanię, bo wokół tego zakątka świata nikt nie robił szumu i nikt się nim nie przejmował. Teraz szczególnie lubiła właśnie takie spokojne miejsca. Oczywiście, trudno byłoby jej znaleźć miejsce, w którym mogłaby się ukryć… nie w epoce, w której prawo, środki masowego przekazu, a nawet większość sztuki można po prostu wydzwonić, ale miejsca najzupełniej zwykłe i codzienne najlepiej nadawały się dla takiego jak ona egzotycznego mutanta makroewolucji.

Jeśli Europa była butikiem, to Ameryka pozostała farmą. Tu, w prowincjonalnej części Pensylwanii, nadal spotykało się rowerzystów, a od czasu do czasu nawet autostopowiczów. Niewielu jednak było ludzi podobnych do niej, ludzi oczarowanych zwykłym marszem i oglądaniem widoków. Pensylwania nie była szczególnie ceniona jako turystyczna nisza kontynentu amerykańskiego, choć miejscowi Amisze wzbudzali pewne zainteresowanie.

Za Perkasie minął ją samochód, zjechał na pobocze, zatrzymał się. Wysiadła z niego dwójka doskonale ubranych indonezyjskich turystów. Turyści ci poprawili na ramionach lśniące nowością plecaki i ruszyli w jej kierunku. Spieszyli się. Maya, nikomu nie pozwalająca się już poganiać, szła nadal swoim rytmem.

Kiedy Indonezyjczycy podeszli bliżej, mężczyzna pociągnął kobietę za rękaw. Oboje gwałtownie pomachali jej, krzyczeli coś.

Maya zatrzymała się i zaczekała na nich.

— Ciao — powiedziała raczej niepewnie.

— Dzień dobry — powitała ją kobieta.

Maya przyjrzała się kobiecie i nagle doznała wrażenia, jakby uderzył w nią grom z jasnego nieba. Nieznajoma miała na sobie indonezyjską kreację, szykowną i w doskonałym gatunku, nie była jednak Indonezyjką lecz Amerykanką. I wydawała się znajoma… a właściwie znacznie więcej niż znajoma. Wyglądała jak ktoś bardzo dla niej ważny; Maya miała uczucie, że jest kimś bardzo dla niej ważnym, kimś najważniejszym, wcielonym przeznaczeniem. Zalała ją fala okultystycznego rozpoznania, nieprawdopodobna, instynktowna fala czułości i tęsknoty.

Gapiła się na tę kobietę, jak na anioła, który zstąpił na ziemię.

— Czy pani jest Mią Ziemann? — spytał mężczyzna.

Maya zamknęła usta. Energicznie potrząsnęła głową.

— Nie — odparła. — Nazywam się Maya.

— Co zrobiłaś z moją matką! — zaniepokoiła się kobieta.

Maya patrzyła na nią nieruchomym wzrokiem.

— Chloe! — krzyknęła nagle.

Oczy kobiety rozszerzyły się. Chloe odprężyła się nieco. Spróbowała uśmiechu.

— Mamo, to ja — szepnęła nieśmiało.

— Nic dziwnego, że tak bardzo cię kocham — powiedziała z ulgą Maya i nagle roześmiała się.

Zabawne, stracić tak strasznie dużo, a jednocześnie tak niewiele. Szczegóły umknęły jej, zniknęły poza krawędzią pamięci, pozostała jednak niepokojąco wielka miłość matki do dziecka. Niemal nie znała tej kobiety, kochała ją jednak o wiele bardziej, niż się spodziewała.

Nie przypominało to już macierzyństwa. Macierzyństwo było bardzo rzeczywiste, bardzo codzienne, było instynktowną relacją z innym człowiekiem, pełną oddania, wysiłku i napięcia, skażoną gorzkim wyrachowaniem i starciem interesów. Teraz jednak wszystko to zniknęło jak wymieciony wiatrem piasek. Obecność tej nieznajomej kobiety wypełniła Mayę bezgraniczną radością. Samo istnienie Chloe odebrała jako tryumf na skalę wszechświata. Było to, jak słuchanie nauk oświeconego buddyjskiego mnicha.

— Mam nadzieję, że pamiętasz Suhaery’ego? — spytała Chloe. — Pamiętasz go, prawda? Musisz.

— Doskonale wyglądasz, Mio — stwierdził z galanterią mąż Chloe. Ten Indonezyjczyk był jej mężem od czterdziestu lat, czyli co najmniej dwukrotnie dłużej, niż Mia była w stanie utrzymać przy sobie córkę. Mia nadal czuła cień zastarzałego, przesyconego nawet uprzejmością, ale jednak wstrętu, który pierwszy raz odczuła dawno temu, gdy dowiedziała się, że jej córka ma zamiar poślubić Indonezyjczyka. Indonezyjczycy na swej gigantycznej wyspie mniej mieli problemów z epidemiami niż inne narody. W kolejnych dziesięcioleciach w pełni wykorzystali swą przewagę.

Czasy te minęły jednak bardzo dawno. Chloe i Suhaery byli teraz małżeństwem w średnim wieku, mieli po sześćdziesiąt kilka lat. Eleganccy i zamożni, czuli się w swym towarzystwie całkowicie swobodnie. Byli obywatelami najbogatszego państwa na świecie i sprawiali wrażenie niesamowicie z tego dumnych.

— Jakim cudem udało się wam mnie znaleźć? — spytała Mia.

— Och, to wcale nie było łatwe, mamo. Próbowaliśmy sieci, policji, próbowaliśmy wszystkiego. W końcu przyszło nam do głowy spytać Mercedes. Twoją gosposię.

— Och! Powinnam się domyślić, że Mercedes będzie wiedziała.

— W każdym razie miała swoje uzasadnione podejrzenia. Prosiła, żebyśmy ci powtórzyli, że przykro jej, iż tak często cię karciła. Nadal uważa to, co zrobiłaś, za całkowicie niemoralne, ale tyle osób już prosiło ją o wywiady… no wiesz przecież, jak to jest. Gwiazda!

Maya wzruszyła ramionami.

— Nie, obawiam się, że nie wiem. Jak świeci dziś moja gwiazda?

— Mamo — powiedziała Chloe z westchnieniem — tym razem doprawdy przesadziłaś, prawda? Zawsze wiedziałam, że nie jesteś taka spokojna, jak mogłoby się wydawać. Zawsze wiedziałam, że tylko udajesz. Zawsze wiedziałam, że pewnego dnia nie wytrzymasz i wybuchniesz. To był twój największy problem, mamo — nigdy nie osiągnęłaś prawdziwej duchowości.

Maya spojrzała na Suhaery’ego. Mąż jej córki okazał się zwykłym, tęgim, praktycznym azjatyckim biznesmenem. Był dla niej prawdziwą podporą, grał gwiezdną rolę psychicznej kotwicy. W czystych, porządnie wyprasowanych szortach szedł teraz zarośniętym chwastami poboczem drogi w obcym kraju. Nagle zdała sobie sprawę, że Indonezyjczyk uważa całą tę sytuację za szalenie zabawną. Że ma krewnych żony za pomylonych ekscentryków. No, niewiele się pomylił.