– Myślisz, że przeżyję?
Jezu Chryste! Przecież to nie przeszczep płuco-serca tylko zwykły, rutynowy zabieg kosmetyczny. Czytałem gdzieś, że w Wenezueli dziewięćdziesiąt procent społeczeństwa coś sobie poprawiło. Najwięcej – pośladki.
Nie wiem, jak Filip mógł być z nią w intymnym związku. Pachnie intensywnie kiszoną kapustą.
Po dwóch godzinach oczekiwania wyszedł do mnie zbryzgany krwią chirurg, aż się przestraszyłem, że zamiast nosa skrócili jej znacznie większą partię ciała i będzie teraz miała tylko metr wzrostu.
– Wszystko poszło zgodnie z planem, usunęliśmy uszy – a widząc moją przerażoną minę, dodał swawolnie – żartowałem. Pacjentka się wybudziła i za kilka minut będzie pan mógł zabrać do domu swoją żonkę, śliczną jak nowy model porsche.
Podziękowałem grzecznie i uścisnęliśmy sobie ręce.
– Aha! Pacjentka jest jeszcze pod wpływem narkozy, więc jej zachowanie może trochę odbiegać od normy.
Wyjaśniłem mu, że już wcześniej znacznie odbiegało, a on popatrzył na mnie z zatroskaniem:
– Tym bardziej współczuję. Radzę położyć ją szybko spać. Tu jest recepta na środki przeciwbólowe, a tu na uspokajające, żeby nie pozrywała sobie szwów. Będzie teraz potrzebowała od pana dużo więcej czułości.
I poszedł, zostawiając mnie kompletnie osłupiałego. Po dwudziestu minutach nerwowego obgryzania paznokci drzwi się otworzyły i gdyby nie zapach kiszonki, to bym jej nie poznał. Przede mną stał jakiś Obcy z całkowicie zabandażowaną głową i irytująco chichotał. Jak tylko wyszliśmy na ulicę, Łasica powiedziała, że ma ochotę na coś pysznego i ruszyła przez ulicę, ciągnąc za sobą przybrudzony bandaż powiewający jak welon. Zanim dotarła do krawężnika, spowodowała dwie stłuczki.
– Zombi!!! – krzyknął jakiś dzieciak.
Już czuję, jaką radochę miałby Gonzo, gdyby ją zobaczył. W tej wersji miałaby zdecydowanie większe szansę, żeby zostać jego zastępczą matką. Tylko wątpię, czy Filipowi podobałaby się tak, jak wcześniej. Tymczasem moja „małżonka” dotarła do kiosku, kupiła mydło glicerynowe o smaku malinowym i najspokojniej w świecie je zjadła. Będzie jej się potem odbijać praniem przez pół roku! Nie traciłem zimnej krwi i na wszelki wypadek zgodnie z zaleceniem lekarza starałem się okazać jej trochę wsparcia i czułości:
– Smakowało ci? Masz jeszcze na coś ochotę?
Ale Łasicy tylko odbiło się mydlinami i wsiedliśmy do taksówki. Kierowca przez całą drogę, zamiast patrzeć na jezdnię, lukał w tylne lusterko, aż nie wytrzymał:
– A to ci, dzieciaku, tatuś mamusię skrzywdził, no, no…
Boże, jak ja marzyłem, żeby wreszcie być w domu, ale jeszcze musiałem z nim dyskutować, kiedy Łasica uparła się, żeby zapłacić za kurs swoją kartą miejską.
Niedziela
Za cztery dni egzaminy a tuż po nich premiera naszej sztuki. Filip na gwałt zmienia scenografię i charakteryzację, żeby dopasować je do aktualnego wyglądu Łasicy. Ona ma ciągle łeb w bandażach. Oczywiście, dopóki nie wydobrzeje, zostanie u nas, bo jest wyklęta przez rodzinę, a ktoś musi przecież pilnować, żeby nie puściło jej szycie. Jutro będzie można zdjąć opatrunek. Gonzo nie odstępuje jej na krok zafascynowany jej wyglądem.
– Jesteś śliczna jak Frankenstein! Pójdziesz ze mną do przedszkola, żeby chłopakom oko zbielało? No proszę, proszę, błaaaaagam!
Cały czas podajemy jej leki, ale one jakoś dziwnie na nią wpływają, bo zaczęła mówić wierszem. Kiedy mama przyniosła jej dziś lane kluski na śniadanie, zamiast jeść wyrecytowała:
Kluska pływa sobie w zupie
I wesoło ciągle chlupie,
Lecz jej żywot policzony
Tak jak twój, mój narzeczony,
Boś mi wskoczył pod pierzynę,
Ciepłych słówek dałam krztynę,
Wiosna przyszła do nas słodko,
A tyś czmychnął mi przez okno,
dziadygo!
Dzwoniła babcia. Są z Bulwiakiem w Albanii i uczą się strzyc owce oraz robić sery z koziego mleka. Podobno to bardzo ciekawe i pouczające. Pytała, czy nie możemy jej przesłać trochę pieniędzy na poste restante, bo chcą popłynąć na tratwie przemytników do włoskiego kurortu Rimini. Ojciec przypomniał jej, że posiada polski paszport i może legalnie przekraczać granice.
– Zawsze, synu, byłeś nudziarzem, dlatego nic nie masz z tego życia – fuknęła babcia gniewnie i odłożyła słuchawkę. Nawet nie zdążyłem jej poprosić, żeby przywiozła mi stamtąd kilogram pomnika Envera Hodży. Można go podobno kupić za bezcen.
Poniedziałek, 5 maja, trzy dni do egzaminów
Wszyscy się wynieśli z domu, więc miałem chwilę spokoju i wszedłem na czat dla gimnazjalistów. Dowiedziałem się, że:
– w każdej komisji zasiada jeden wariat, żeby dokonać selekcji naturalnej,
– nie wolno wejść na egzamin ani jako pierwszy, ani ostatni. Szczęśliwe są tylko parzyste numery,
– na tydzień przed nie można się strzyc ani myć, bo to przynosi pecha (no to po mnie, przed chwilą umyłem zęby. Ale może to chodzi o niewymowne części ciała?),
– trzeba mieć ze sobą siedem długopisów, w tym obowiązkowo jeden czerwony (ale chodzi o kolor wkładu, czy obudowę?),
– szczęście przynoszą pończochy (???),
– pytania są podchwytliwe i tendencyjne.
Około południa wrócili rodzice objuczeni najróżniejszymi tobołami i wielkim tortem sherry. Podziękowałem im wzruszony, bo byłem pewien, że to dla mnie i w ten sposób chcą mnie wprowadzić w radosny nastrój, odstresować i okazać swoją miłość i troskę. Po raz kolejny okazałem się naiwny. Tort był dla Kasicy Łasicy, żeby uczcić zdjęcie bandaży i wypuścić ją wreszcie na nieprzyjazny świat. I po co te całe ceregiele?
Kiedy już wszyscy zebraliśmy się na dole, czekając na odsłonięcie twarzy Kasicy, jak jakiegoś pomnika o randze historycznej, główna bohaterka zażyczyła sobie pamiątkowej fotografii (jeszcze zabalsamowana):
– Nikt nie zrobił dla mnie tyle, co wy – przemówiła wzruszona, mimo że spod białych zwojów ciężko ją było zrozumieć.
Stałam sobie jak sierota.
Wpuściliście mnie w swe wrota.
Miałam dach i opierunek,
A nierzadko dobry trunek,
Więc wam daję ja w podzięce
Moje sfrustrowane serce.
Daję całą swoją duszę
Już was nigdy nie opuszczę.
Filip spojrzał na nas w popłochu, bo szczerze mówiąc, chodziło nam o coś dokładnie odwrotnego. Tymczasem Łasica wzięła od mamy lusterko i poszła z nim na górę, by tam w odosobnieniu być świadkiem cudu i tryumfu techniki nad naturą. Czekaliśmy podekscytowani na tę wiekopomną chwilę i już zacieraliśmy ręce z uciechy, że może wreszcie znajdzie się dla niej nowy amant i Filip będzie mógł w podzięce iść na kolanach na Jasną Górę. Zapaliłem świeczki na torcie (ale nie wszystkie, bo część Gonzo już zdążył zjeść) i otarłem łzę. Mimo wszystko bardzo się wzruszyłem. Zawsze miałem skłonność do kiczu i megalomanii.
Nastała minuta ciszy i właśnie wtedy rozległ się przeciągły i upiorny wrzask. Pognaliśmy na górę, mało nie łamiąc sobie nóg, rąk i paznokci, i po prostu wbiło nas w ziemię. Przed nami stała roztrzęsiona Łasica w całej krasie. Wyglądała, jakby miała bliskie spotkanie trzeciego stopnia z… Tysonem. Jej twarz była jedną wielką miazgą, na której malowniczo mieniły się wszystkie kolory tęczy.