– W razie czego to nie koniec świata. Bywają większe tragedie, na przykład rak albo paraliż. Silny stres jest chorobotwórczy (mama).
– Chodźmy do wesołego miasteczka (Gonzo).
Po raz pierwszy w życiu mam ochotę zrobić to, co proponuje Gonzo.
Wieczór
Nie mogę uwierzyć, że pierwsza część egzaminu jest już za mną i nie wydarzył się żaden kataklizm. Zgodnie z rachunkiem prawdopodobieństwa mam sto procent szans, że to nastąpi jutro.
Przed szkołą kłębił się dziki tłum spanikowanych rodziców i pogrążonych w apatii uczniów. Mamy nerwowo poprawiały dzieciom kołnierzyki przy białych koszulach, a ojcowie czule głaskali tapicerkę w swoich samochodach. Tylko mój gapił się pełnym niedowierzania wzrokiem na matkę Ozyrysa:
– To niewiarygodne! Nie dałbym pani więcej niż trzydzieści!
– Lat? – zapytała kokieteryjnie.
– Nie, liftingów – odpowiedziała za ojca moja strzykająca jadem matka i czar miłej pogawędki prysł.
– Że też ty zawsze musisz być taka nieprzyjemna – marudził ojciec, gdy staliśmy już sami.
– Kiedyś byłam przyjemna i jak to się dla mnie skończyło? Dopiero Rudolf musiał mnie uświadomić na antenie. Na oczach całej Polski dowiedziałam się, że mój mąż ma romans ze skośnookim dziwolągiem!
– Nie narzekaj, dostaliśmy za to w nagrodę wycieczkę, na której wszystko sobie po stokroć odbiłaś z jakimś latynoskim żigolakiem bez dolnych jedynek.
– O przepraszam. On nie miał górnych siekaczy – uściśliła moja skrupulatna matka.
To naprawdę już szczyt wszystkiego, żeby w takiej chwili wyciągać rodzinne brudy! Na szczęście uciszył ich przechodzący dyrektor:
– Doprawdy, proszę państwa… młodzież słucha i się demoralizuje.
Bałem się, że dojdzie do skandalu, bo mama nie znosi, jak jej mężczyzna zwraca uwagę, ale tym razem powaga chwili jakoś ją utemperowała.
Przed wejściem na salę zrobili nam prawie taką rewizję, jak na lotnisku Kennedy’ego i kazali oddać wszystkie kalkulatory, telefony komórkowe, discmany, nadajniki bezprzewodowe zdalnie sterowane, walkie-talkie, a dziewczynom podwiązki, do których były przymocowane ręcznie przepisane podręczniki do wszystkich trzech klas. Nie mam pojęcia, jak one się w ogóle mogły przemieszczać z takim ciężarem. Ojciec jednej z nich był zrozpaczony.
– Tyle pracy na marne!
Wreszcie otworzyli drzwi stołówki i mogliśmy zajmować miejsca.
– Chcesz jointa? – Filip stuknął mnie w plecy i musiałem od nowa liczyć wszystkich wkraczających, żeby zgodnie z przestrogą wejść jako numer parzysty. Było to bardzo trudne, bo takich tłumów dawno nie widziałem.
– 24,25,26…
– Teraz! – krzyknęła mama i wystrzeliłem, jak z procy wprost pod nogi Pachwinie, naszej babce od historii.
– Oooo! Gąbczak, to proszę bardzo, tu jest wolne miejsce.
No i wylądowałem w pierwszej ławce tuż przed szanowną komisją, która nie spuszczała ze mnie jastrzębiego wzroku, jakbym był wypasioną myszą czekającą na pożarcie. Tak mnie pilnowali, że nawet bałem się podrapać, podczas gdy wszyscy siedzący za mną głośno wertowali swoje ściągi, aż nie słyszałem własnych myśli. Test okazał się trywialnie łatwy i znowu będę musiał rozczarować rodziców, bo raczej zdam. Ojciec, założył się o to z Filipem i przegra fortunę. Czy ja jestem wyścigową kobyłą, żeby na mnie zbijać kasę?
Jest godzina 19.00. Jutro część matematyczno-przyrodnicza. Może się uda. Ozi obiecał, że będzie nadawał mi odpowiedzi alfabetem Morse’a. Mam tylko jedną noc na jego opanowanie.
9 maja, dzień drugi
O mały włos się nie spóźniłem, bo Łasica też chciała z nami iść i całe wieki zajęło nam robienie jej maskującego makijażu. Ma jeszcze niezłe sińce, ale nos jest faktycznie mniejszy. Filip upiera się, że nie widzi różnicy. Już mógłby jej odpuścić, jest tak samo winien grzechu cudzołóstwa jak ona. Kiedy skończył się puder, mama znalazła jeszcze specjalny podkład telewizyjny o niepokojącej nazwie „cypryjskie pomarańcze”, który stosowała w swoim talk show. Po dwudziestu kolejnych minutach twarz Łasicy ważyła pół kilograma więcej i przypominała wojskowy poligon w pełnym słońcu.
Wpadliśmy do szkoły w ostatniej chwili i nawet nie zdążyłem powiedzieć Oziemu, że nie nauczyłem się tego Morse’a. Nie było już czasu na wymyślenie jakiegoś kodu typu: lewe ucho oznacza cyfrę 2, prawe – 3 i tak dalej, aż skończą się części ciała. Wzbudziliśmy pewne poruszenie swoim przybyciem. Szkolny pedagog podszedł do mnie i patrząc badawczo na Łasicę, powiedział:
– Nie miałem pojęcia, że w twoim domu dzieją się takie dramatyczne rzeczy. Zawsze możemy o tym pogadać.
Gdybym naprawdę opowiedział mu, co dzieje się w moim domu, to do końca życia nie zaznałby już spokoju. To tak, jak z korespondentami wojennymi. Zmiany w ich psychice są nieodwracalne. Tymczasem Łasica, czując na sobie spojrzenie mężczyzny, wypięła biust i podekscytowana trajkotała:
– Widzieliście, jak na mnie patrzył? Leci na mnie! Widzieliście?
– Tak, tak… wszystko będzie dobrze – przemawiała do niej spokojnie mama i pochylając się do ojca, postawiła diagnozę: – Przypadek kliniczny. Niereformowalny.
Zostawiłem ich debatujących nad szansami wyleczenia (Filip postulował elektrowstrząsy) i zrezygnowany zająłem miejsce w pierwszej ławce. Przez cały egzamin jakiś idiota nerwowo wystukiwał długopisem dziwny rytm. Walił i walił, przez co ciągle myliłem się w obliczeniach. Do tego moja postrzelona matka razem z innymi postrzelonymi matkami, robiąc nam na zapleczu kanapki ze ściągami, tak się utrąbiła wermutem dla ciała pedagogicznego, że jazgot był większy niż w hali Mirowskiej za czasów pokątnego handlu i spekulacji. Średnio co dziesięć minut otwierała drzwi od kuchennego zaplecza i darła się na całą salę:
– Rudolf wporzo? Okejas?
To naprawdę cud, że zdołałem w takich warunkach obliczyć pole powierzchni ściętego stożka, prędkość gałęzi spadającej z wysokości trzech metrów, pojemność kanistra na benzynę, z którego odlano 1,75 mililitra i dolano 0,67 litra i wielu innych rzeczy, o których zapomnę natychmiast po wyjściu z sali egzaminacyjnej. Czuję jak na moim humanistycznym umyśle dokonano gwałtu zbiorowego ze szczególnym okrucieństwem.
Wieczorem zadzwonił Ozyrys i spytał, czy jego podpowiedzi metodą Morse’a na coś się przydały. Ja dziękuję za taką pomoc. Jeszcze teraz dudni mi w głowie. Pi bip, pi bi bip, pi bi bi bi bip.
Weekend
Jest godzina 17.00. Przed chwilą się obudziłem. Co za błogie uczucie dobrze wypełnionego obowiązku. Mogę zacząć odcinać kupony i byczyć się bezproduktywnie. Cały wolny czas poświęcę teraz na przyjemności:
– czytanie „Playboya” i harlequinów,
– granie z Adelą w pokera na pieniądze,
– podrywanie dziewczyn w Internecie (w realu coś mi nie bardzo idzie),
– włóczenie się bez celu z Elką i Ozim,
– robienie ojcu na złość,
– rozmowy na czacie „gastrologia”.
Poniedziałek, 11 maja
Premiera naszej sztuki Flaki, Bebechy, Odchody odbędzie się 26 maja w święto matki. To wprost fantastyczna okazja, żeby udowodnić jej, jakich wyjątkowych synów urodziła. Kto wie, może kiedyś będziemy najsłynniejszymi braćmi w polskiej kinematografii? Tak wielkimi jak bracia Lumiere, Coen, Dardenne, Pazurowie. Chociaż Pazurowie nie. Oni są komediantami, a ja wolę być reprezentantem kina artystycznego, uduchowionego i… nieopłacalnego. Jaka szkoda, że prawdziwa sztuka nigdy nie chodzi w parze z bogactwem. Filip jest cały czas lekko znerwicowany, bo oficjalnie pełni przy tej sztuce rolę drugiego reżysera. Pierwszy reżyser, jego szkolny kolega, od siedmiu tygodni jest we władaniu alkoholowego transu i jeszcze nikt z nas go nie widział. Mam nadzieję, że ujawni się dopiero po premierze. W innym przypadku byłby problem, bo Filip dość mocno zmienił pierwotną wersję przedstawienia. Kiedyś zastanawiałem się, czy nie lepiej zostać reżyserem, bo jego wszyscy muszą słuchać i jest najważniejszy, ale dziś już tak nie myślę. Obserwując jego zmagania z nieprzyjaznym wszechświatem, wiem, że reżyser jest jednak ostatnią osobą, z którą ktokolwiek się liczy, a pod tą maskującą funkcją kryje się także kierownik produkcji, rekwizytor, kierowca, zaopatrzeniowiec, budowniczy dekoracji, sprzątaczka, goniec i kozioł ofiarny. Zdecydowanie wolę być aktorem. Ten nic nie robi, tylko udaje, że wyraża sobą cały ból świata i jest autorytetem w kwestiach bankietów i modnych trendów. To znacznie mniej stresujące. Filip zaczął nawet wieczorami medytować, aby wyciszyć spanikowany umysł, ale po dwóch minutach zrywa się i rzuca do telefonu, aby dokonać po raz setny tych samych ustaleń, które po raz setny przestają być aktualne natychmiast po tym, jak odłoży słuchawkę.