W połowie drogi pomiędzy dwoma miastami rozłożyła się przydrożna osada, której jedyną racją bytu był właśnie fakt, że leżała w połowie drogi. Stacja benzynowa, generatory i przyłącza do prądu, płyny i smary... Każdy z kilkunastu domków był zarazem garażem, warsztatem, jadłodajnią i hotelem.
Było tu obskurnie i mocno niskotechnologicznie. Kręciło się kilka wątpliwej jakości dziwek, tak bardzo pozmienianych przez tanie operacje plastyczne, że mało już podobnych do istot ludzkich. Co najmniej dwie z nich były chyba kiedyś mężczyznami, a jedna, zdaje się, pozostawała nim nadal.
Brrr... Ja wiem, że są czasy tolerancji, równości i możliwości, przynajmniej nominalnych. Ale chyba byłem mocno staromodny i jakoś nie mogłem przekonać się do tego, że każdy mógł sobie wybrać, kim i czym chce zostać.
Głównie dlatego, że w sytuacji wolności wyboru większość ludzi decydowała się na naprawdę głupie opcje.
Zjechałem na bok, jakkolwiek bardziej dla zasady niż z realnej potrzeby. Od razu obskoczyli mnie sprzedawcy wszelkiego barachła, jakiś natarczywy szczyl zaczął myć mi szyby, ktoś przyczepił do maski magnetyczny holoprojektor z równie skromnym, co pompatycznie ukazanym menu swego wątpliwej reputacji przybytku uciech podniebienia i nie tylko.
Wysiadłem, już miałem zatrzasnąć drzwi, przypomniałem sobie o pistolecie. Schyliłem się po niego pod fotel, schowałem za pazuchę ruchem, który sam uznałbym za niezauważalny – kiedy wyjrzałem ponownie z kabiny, wokół samochodu było już pusto.
No cóż, widać ludzie na tak zwanej prowincji o wiele lepiej odczytywali pewne sygnały.
Wszedłem do pierwszego z brzegu baru – trafiłem akurat na jakiegoś małego, skośnookiego typa, ale raczej Kazacha niż Chińczyka. Pokazałem palcem na wyświetloną ponad kontuarem potrawę, nawet przypominającą coś, co jadało się kiedyś... Chciałem sczytać czip, ale ten pokręcił głową.
– Tylko gotówka!
Wyciągnąłem z kieszeni kartę, przesunąłem po samorobnym czytniku. Piknęło, zapaliła się niebieska dioda, typ uśmiechnął się szeroko i wskazał mi miejsce przy tandetnym, plastikowym stoliku.
Po chwili pojawiła się jego żona, a może córka, patrząca na mnie nienaturalnie wielkimi, chirurgicznie powiększonymi oczami o rzęsach tak długich, że aż dotykały brwi. Rozciągnęła napompowane silikonem wargi w uśmiechu równie sztucznym jak jej cycki, postawiła przede mną plastikowy dzbanek i plastikowy kubek.
To wszystko jest z plastiku, pomyślałem sobie. Ta kobieta, to menu, cała ta buda. Nawet żarcie będzie z plastiku, bo skąd by wzięli prawdziwe mięso? Tutaj, poza miastem, ludzie przynajmniej nie udawali, że jest inaczej. Gówno było gównem, i nikt nie usiłował tego ukrywać.
Kiedy przynieśli jedzenie, to aż mi w brzuchu zaburczało, po raz pierwszy od nie wiem jak dawna. Nachyliłem się nad niekształtnymi, rozgotowanymi pierogami o barwie i fakturze rozmiękłego papieru toaletowego, dźgnąłem poszczerbionym aluminiowym widelcem...
Przez dziurę zaczął wysączać się sos, od którego zapachu aż zakręciło mi się w głowie.
Nie mogąc uwierzyć w to, co się dzieje, ująłem sakiewkę z ciasta w trzy palce i ugryzłem od dołu. Wraz z ciastem do ust dostał się spory kawałek nadzienia, mającego w sobie zaskakująco dużo mięsa, gorący sok trysnął do ust, pociekł po brodzie... Aż zachłysnąłem się z wrażenia, rozkasłałem, ale dałem radę pogryźć i połknąć.
Sięgnąłem po serwetkę, ale zaraz opamiętałem się, wytarłem usta palcami i dokładnie oblizałem każdy. Popatrzyłem na właściciela, śmiejącego się zza lady.
– To jest... przepyszne! – wybełkotałem, wpychając do ust drugą połówkę pierwszego z trzech pierogów. – Skąd macie takie aromaty spożywcze? To przecież musi kosztować fortunę, powinniście to w mieście sprzedawać!
– Dobre? – ucieszył się skośny typ.
– Przepyszne, mówię przecież! W tym jest białko? Bo chyba czuję lekki posmak prawdziwego mięsa?
– Mięsa, tak! Mięsa dobra, mięsa środek! – przytaknął ochoczo.
– Ale ja pytam...
– To jest mięso – mimochodem rzuciła cycata, wargata i rzęsata kobieta, zbierając ze stolika obok brudne naczynia z niedopałkami petów.
Zamurowało mnie.
– Co...?
– Mięso – powtórzyła. – Trochę mieszamy z soją i syntoproteiną, żeby miało objętość, ale to baran. Bity trzy dni temu, dwulatek.
Zamarłem, nie donosząc do ust ostatniego kęsa. Mózg po prostu zawiesił się na tej informacji.
Jeśli to, co mówiła, było prawdą, to wracając, zajadę tu znowu, zamówię porcję na wynos i w NeoSybirsku każę ją zatopić w żywicy epoksydowej, po czym oprawię w złote ramy, powieszę na ścianie i będę na nią patrzył.
– W górach, wysoko, są stada. – Dziewczyna mówiła tak, jakby było to zupełnie oczywiste. – Ojciec jeździ co tydzień i przywozi mięso. Taniej niż kupowane syntobiałko z dodatkami. A smaczne, prawda?
– Smaczne.
Z nabożną czcią spożyłem ostatni kawałek, przeżuwając długo i z lubością. Potem wychłeptałem sos, wylizałem plastikowy talerzyk, sam zaniosłem go do kosza, podziękowałem właścicielowi, który aż podał mi rękę ponad kontuarem i poklepał przyjacielsko po ramieniu.
Wyszedłem na dwór, z ciekawości wywołałem asystenta finansów na zegarku, zbliżyłem kartę i sprawdziłem ostatnią płatność... No tak, posiłek kosztował grosze. Mniej, niż zapłaciłbym za najtańszą parówkę sojową bez dodatków w mieście.
Odlałem się jeszcze za rogiem, żeby potem nie biegać, kupiłem butelkę może nie do końca czystej, ale na pewno świeżej wody. Wsiadłem do samochodu, sprawdziłem odległość: połówka minus dwieście metrów.
– Teraz już z górki – rzuciłem w przestrzeń, odpalając silnik.
Żołądek pracował pełną parą, aż mi się spać zachciało trochę. Niby w bagażniku miałem kanister z syntadrenaliną, no ale przecież nie będę się kłuł, nie? Ustawiłem autopilota w stan czuwania na wypadek, gdyby mi miała główka opaść, włączyłem ulubiony kawałek muzyki i depnąłem na gaz.
K-Merowo widać było już z daleka.
Nad całym miastem wisiała całunem warstewka kurzu i pyłu, nieustannie unoszącego się z wyrobisk węglowych, zakładów wzbogacania i gazyfikacji, koksowni, rafinerii, kotłowni, elektrowni i całej tej przeogromnej machiny, napędzającej największą w Federacji kopalnię odkrywkową węgla.
Po lewej i prawej od drogi wznosiły się hałdy wyciągniętej z odkrywek ziemi, odpadów i żwiru. Najpierw daleko, potem stopniowo coraz bliżej, aż wreszcie podsunęły się pod samą trasę, osypując tu i ówdzie na asfalt i wypełzając na jezdnię długimi jęzorami szarego piachu.
A potem nagle usypiska zniknęły, zaś ja wjechałem na równie słynny co przerażający Czarny Wiadukt.
Miasto węglowców wznosiło się w oddali niczym zamek z chorej bajki – stłoczone, pozlepiane razem wieżowce, kurczowo trzymające się jeden drugiego. Jak pijani rybacy, co chcieli łowić ryby spod lodu i wleźli na krę, która oderwała się od brzegu i teraz dryfowała coraz dalej, krusząc się kawałeczek po kawałeczku. Zresztą, kto dziś łowi ryby, jak nie ma co łowić?
Wokół samotnej, z roku na rok coraz mniejszej wysepki K-Merowa rozciągały się jak okiem sięgnąć odkrywki i wyrobiska węglowe.
Pierwsze maszyny i koparki pracowały zaraz za przedmieściami, ryjąc drogocenny surowiec niemalże spod fundamentów domów mieszkalnych. Potem kolejne, coraz większe maszyny wgryzały się głębiej w ziemię, prując złoża do ostatniej szufli, do najcieńszego pokładu, do statystycznie nieistotnego śladu miału w piachu i glinie. Dziesiątki, setki kilometrów taśmociągów przenosiły urobek do stacji kruszenia i odsiewu, potem automatyczne podajniki ładowały go do ciężarówek o kołach większych i cięższych niż cały mój mercedes.
Czarne złoto Syberii, węgiel kamienny. Zalegający pokładami poziomo pod samą ziemią, łatwo dostępny, wysokokaloryczny. O dziwo, zasobów nadal starczało, złoża jeszcze się nie kończyły, więc wydobycie szło pełną parą.