Byliśmy skazani na sukces, bo wszystko wskazywało na to, że prędzej od tego węgla skończy się sama ludzkość.
Czarny Wiadukt wznosił się na pałąkach betonowych słupów, dostawianych i przestawianych na bieżąco w miarę, jak koparki i kombajny węglowe podchodziły coraz bliżej i głębiej do poprzednich mocowań. Już teraz droga wiodła dobre kilkadziesiąt metrów ponad ogromną pustką, po której hulał wiatr...
Gwałtowny podmuch szarpnął samochodem, czarny pył uderzył w przednią szybę. Od razu zwolniłem: no tak, był nawet znak ostrzegawczy, żeby uważać. Do tego jeszcze droga była popękana w poprzek, więc miejscami dojeżdżało się do istnych progów z asfaltu, wypiętrzającego się współczesnym górotworem.
Widziałem już pierwsze bloki na obrzeżach miasta, dosłownie wiszące ponad węglową przepaścią. Oczywiście, że były podparte, wylewano pod nimi żelbetowe półki i belki. Mieszkańcy wcale nie musieli się wyprowadzać... Ale wszyscy wiedzieli doskonale, że właśnie o to chodziło.
Maszyny wchodziły coraz głębiej i głębiej, a węgiel wart był więcej niż mieszkający na nim ludzie. Prędzej czy później ściany zaczynały pękać, bloki osuwały się do wyrobiska. Kolejna komisja do spraw wypadków górniczych, dochodzenie, winni zaniedbań, kary, nagany – a potem historia się powtarzała.
Ciekawe, czy bonzowie z K-Mer Corp myśleli czasami o tym, co będzie dalej? Przecież w końcu koparki zaczną ryć pod ich własnym wieżowcem, wznoszącym się dumnie iglicą z czarnego szkła i oksydowanego aluminium w samym centrum miasta. Będą siedzieć w swoich biurach, czekając, aż wszystko się zawali?
Prędzej obejrzą to sobie na żywo na ekranach holowizorów w bezpiecznym zaciszu luksusowych domów, przemknęło mi przez myśl. Nikt z nich nie troszczył się ani o środowisko, ani o to miasto, ani mieszkających w nim ludzi. Przypuszczam, że mieli w dupie też samą firmę.
Chodziło wyłącznie o pieniądze.
Wjechałem pomiędzy wysiedlone bloki. Najbliższy po prawej nie miał już jednej ściany, widziałem dokładnie wnętrza mieszkań, otwartych niczym na przekrojowym rysunku. Sąsiednie też przygotowano do wysiedlenia, widać było pnące się po murach rysy pęknięć i odpadający płatami tynk.
Całe K-Merowo było szaroczarne, przyprószone węglowym pyłem i kurzem. Czarny proszek osiadał na ulicach, podnosił się chmurami za samochodem, wciskał w otwory wentylacyjne i gromadził pod ścianami. Gdy padał deszcz, czarne błotko spływało po ścianach, zostawiając za sobą zacieki. Nie wyobrażałem sobie, jak można tu mieszkać.
Ludzie też byli szarzy, jeszcze bardziej ponurzy niż w NeoSybirsku. Widziałem zaciśnięte w wyrazie permanentnej, ledwie tłumionej agresji usta, dłonie odruchowo zwijające się w pięści... I kontrastujące z tym, mrugające radośnie czerwienią, fioletem i zielenią neony, ponad którymi wznosił się dumnie śnieżnobiały billboard.
Spojrzałem na znaną do bólu każdemu obywatelowi Federacji twarz, na wypisane czerwonymi wołami hasło: „Wieczny Prezydent – wieczna Rosja!”.
Nawet teraz kilkunastu robotników pucowało plakat gąbkami na długich sztycach, hojnie polewając wodą z myjki ciśnieniowej. Pod nim kręciło się stadko dzieciaków, radośnie korzystających z darmowego prysznica w to skwarne popołudnie, piszczących głośno i wołających do spoconych roboli: jeszcze, polejcie jeszcze!
Młode pokolenie dosłownie chowało się w pomyjach z pańskiego dworu.
Zawinąłem pod budynek, którego adres znalazłem w dokumentach od Daniłowa. Ot, jeden z wielu biurowców, logo firmy na fasadzie, parking dla gości, ogrodzenie... Nałożyłem przenośny filtr, wysiadłem z samochodu i wbiegłem po schodach do środka.
– Dzień dobry, w czym mogę pomóc? – odezwała się recepcjonistka, nawet na mnie nie patrząc.
– Khudovec Aleksander, do pana dyrektora... e... Matwieszuka – w ostatniej chwili przypomniałem sobie nazwisko.
– Pan był umówiony? – Puknęła w monitor. – Odczyt tożsamości poproszę.
– Nie, ja tak, z wolnej ręki.
Przytknąłem czip do czytnika, zastanawiając się po raz kolejny: czy moja licencja detektywa jest jeszcze ważna? I czy lepiej, żeby była, czy żeby nie? Recepcjonistka włączyła komunikator, przywołała na twarz wyćwiczony uśmiech.
– Panie dyrektorze, ma pan gościa – zaszczebiotała, składając usta w ciup. – Pan Khudovec, z NeoSybirska... Tak, dopiero przyjechał. Pan w jakiej sprawie?
To ostatnie było do mnie. Przewróciłem oczami, rozłożyłem ręce.
– Biznes.
– Tak, w interesach... Dobrze, już go wysyłam do pana. – Uśmiech spłynął z jej twarzy, transmisja zapewne dobiegła końca. – Tamtą windą, siódme piętro. Gabinet po lewej.
Wjechałem na górę, rzeczywiście znalazłem gabinet po lewej zaraz obok windy. Zapukałem, dotknąłem klamki; drzwi otworzyły się same.
W ogromnym gabinecie siedział w ogromnym grawifotelu za ogromnym biurkiem malutki człowiek.
– A, to pan – ucieszył się. – Proszę, proszę siadać. Piotr Matwieszuk, bardzo mi miło, dyrektor. W czym mogę panu pomóc?
Podał mi rękę, bardziej przypominającą lekko sflaczały balon. Usiadłem na wskazanym miejscu.
– Aleksander Khudovec, prywatny przedsiębiorca. Chciałem porozmawiać z panem o...
– Napije się pan czegoś?
– Może wody...
– O, doskonały wybór! Ja powiem panu, że też tylko wodę piję. Odkąd się z raka żołądka wygrzebałem, to staram się dbać o siebie... A przecież od płuc się zaczęło, i z tym też sobie poradziłem.
– Ojej. Współczuję i gratuluję zarazem. Mam nadzieję, że wszystko już w porządku?
Zawsze najważniejszą rzeczą przy takich rozmowach jest nawiązanie kontaktu. Rozmawiać należy o kwestiach ważnych dla źródła informacji, aby zdobyć jego zaufanie, a następnie właściwie je skapitalizować.
– No, przerzutów nie widać, ale wie pan, jak to jest. Poprzednio też nie było, i nagle bęc! Wysypało mi się tak, że aż strach. Teraz, odpukać, jest dobrze.
Weszła asystentka, przyniosła wodę i szklanki. Przy okazji uśmiechnęła się do mnie, a ja nie omieszkałem zauważyć, że miała, nie powiem, bardzo kształtne biodra... Pan dyrektor musiał spostrzec, że taksuję dziewczynę, bo kiedy wyszła, uśmiechnął się do mnie szelmowsko.
– No, widzę, że i pan docenił mój najnowszy nabytek. A jak ta dziewczyna się szybko uczy, powiem panu! Niedługo będziemy jechać w delegację, to zabiorę ją ze sobą. Zobaczymy, czy zasłuży na awans, he, he...
– He, he – zgodziłem się.
– To ile chce pan tego węgla przywieźć?
Przez chwilę patrzyłem na niego, szczerze zaskoczony. Dopiero potem trybiki w głowie przesunęły się we właściwą pozycję.
– Węgla. Nie, nie do końca węgla.
– A, czyli odbiera pan tylko gotowy gaz. No dobrze, mamy akurat otwarty proces na dużej transzy i...
– Chcę porozmawiać z panem o Sobkowie.
Drgnął.
Zbladł, potem poczerwieniał.
– O kim takim? Obawiam się, że nie wiem, o kim pan mówi – skłamał tak nieudolnie, że aż zacisnąłem pięść pod stołem.
– Paweł Sobkow. A może mówi panu coś nazwisko Valenta? Marco Valenta.
Wypił duszkiem wodę, dolał sobie jeszcze. Szyjka butelki kilka razy zabrzęczała o rant szklanki, tak bardzo trzęsła mu się ręka.
– Wie pan, tylu mamy kontrahentów.... – Upił jeszcze łyk.
– Na trzydzieści milionów? Nie sądzę, aby tak znów wielu. Znali się panowie, jak sądzę. Może po nazwie spółki, V4invest? Przerzucił pan na nią trzydzieści milionów skonsolidowanego uprzednio długu.
Nagle oczy tamtego zmrużyły się w dwie wąskie szparki.
– Ja nie wiem, o czym pan mówi! – zapiał, z hukiem odstawiając szklankę na stół. – To są jakieś bezpodstawne insynuacje! Pan przychodzi do mojego biura i mnie obraża, atakuje mnie jako dyrektora spółki!
Spojrzałem na niego, zdumiony. Co on, zdążył sobie coś wstrzyknąć w nogę? Wciągnął kreskę, jak nie patrzyłem?
– Proszę się uspokoić. Pytam tylko o panów Valentę i Sobkowa.
– Jestem spokojny! To pan wchodzi tutaj i na mnie naskakuje!
Złapał za szklankę, wypił duszkiem. Od razu nalał sobie kolejną, przyssał się do niej, wydoił na trzy łyki... Sięgnął przez stół po butelkę.