Błysnęło oślepiająco i huknęło tak, że aż zadrżały wzmocnione szyby. Oparcie fotela, na którym przed chwilą siedział, dosłownie rozleciało się na strzępy, gdy kula rozerwała plecy mebla, wychodząc przez pikowaną czerwoną alt-skórę w fontannie odłamków plastiku i aluminium.
Sobkow odruchowo wtulił głowę w ramiona i rzucił się na ziemię. Nawyk i trauma, pozostałe po ataku terrorystycznym w moskiewskim metrze kilka lat wcześniej, uratowały mu życie – stojąca za fotelem lampa rozprysła się na tysiąc kawałków kwarcu, kula trzasnęła o szybę i zrykoszetowała w kontuar, zostawiając wzmocnione szkło pokryte pajęczyną pęknięć.
Ochroniarze zareagowali jeszcze szybciej od swojego bossa.
Ten większy i szerszy od razu rzucił się ku klientowi, gotów zasłonić go własnym ciałem... I nie na darmo, bo trzeci pocisk trafił go w piersi, rzucił w tył niczym szmacianą lalkę. Mimo to kamizelka kuloodporna wytrzymała, a on nie wypuścił z ręki już dobytego pistoletu maszynowego i pociągnął długą serią na oślep w kierunku drzwi, skąd padły strzały.
Drugi z najętych siepaczy nie zaprzątał sobie nawet głowy próbą dobycia broni; stojąc bezpośrednio przy drzwiach, od razu wyszarpnął zza pasa elektropałkę i zamachnął się, chcąc uderzyć zabójcę w wyciągniętą rękę.
Sobkow widział to wszystko kątem oka, rejestrując oraz rozumiejąc wyłącznie dzięki wszczepionemu modułowi analitycznemu. Do tej pory używał go do zabawy w kasynie i zabawy na giełdzie, a tutaj...
Trafiony ochroniarz w kamizelce sapnął ciężko, uderzył plecami o kanapę i zjechał prosto na Sobkowa, przygniatając biznesmena do ziemi. Już chciał się poderwać – ale wtedy czwarta kula znów uderzyła dokładnie tam, gdzie poprzednia.
Kamizelka nie wytrzymała, nie wytrzymały też skryte pod nią mostek, płuca i serce. Kula odbiła się od płyty na plecach i wróciła, po czym koziołkując, zrykoszetowała jeszcze raz od pancerza na piersiach, zamieniając wszystko pośrodku w krwawą miazgę.
Sobkow, jeszcze niezdający sobie sprawy z poświęcenia przybocznego, wrzasnął głośno i spróbował wydostać się spod ciała.
Drugi ochroniarz uderzył pałką – błysnął i trzasnął łuk elektryczny, rozszedł się swąd topniejącego plastiku i zwęglonej nanoskóry. Napastnik wypuścił broń z ręki, wywinął się w bok – ale sparaliżowane wyładowaniem mięśnie odmówiły posłuszeństwa, potknął się i poleciał na ziemię.
Mimo że martwy już teraz goryl strzelał niemalże na oślep, to trzy wypuszczone przezeń kule sięgnęły celu. Żadna z nich nie strzaskała ani nawet nie naruszyła tytanowego szkieletu, który zastępował kruche i łamliwe kości zabójcy, ale przecież tytan obłóczony był w ludzkie ciało... A to, nawet naszprycowane dopalaczami i z wyłączonymi receptorami bólu, słabło i odmawiało posłuszeństwa.
Ochroniarz skoczył ku przeciwnikowi, uderzył od góry nogą – ale zabójca tylko przetoczył się, żelazny obcas uderzył w podłogę z hukiem, krusząc ceramiczne płytki. Kolejny cios pałką, znów pudło, trzeci sięgnął celu, ale napastnik przyjął go na tę samą rękę, na której spod stopionego rękawa widać było poczerniałą nanoskórę i przebłyskujący metal...
A potem nagle zapadła cisza. Nagła, nieruchoma, napięta cisza.
Sobkow zepchnął z siebie trupa, nawet nie podnosząc głowy, przeczołgał się za kanapę, wyjrzał za róg.
Ponad przewróconym stolikiem z gazetami widział ochroniarza, nachylonego nad napastnikiem, ze wciąż wzniesioną do ciosu pałką. Łuk elektryczny trzaskał lekko i przeskakiwał pomiędzy elektrodami, ale broń nie opadała. Na twarzy tamtego widać było napięcie, na czole wystąpiła pulsująca żyła, twarz przybrała kolor głębokiej czerwieni...
I wtedy moduł analityczny Sobkowa podświetlił mu pomarańczową obwódką wystający z pleców ochroniarza lśniący, ostry kawał stali.
Zabójca rozprostował palce zaciśniętej w pięść prawej dłoni, ostrze w okamgnieniu schowało się z powrotem do podskórnej pochwy na przedramieniu. Ochroniarz sapnął, zacharczał i kaszlnął krwią, opadł w przód, ale napastnik odepchnął go do tej pory zgiętą w kolanie nogą i odrzucił do tyłu.
Sobkow pisnął i zaczął czołgać się z powrotem. Tamten jest trafiony, powtarzał sobie. Zdążę dotrzeć do drugich drzwi! Ochrona lotniska zaraz tu będzie, a wtedy...
Zamarł, widząc na podłodze przed sobą spiczasto zakończony nosek skórzanego buta na niewysokim obcasie. Podniósł wzrok wyżej, na obłóczone w taką samą, czarną i lśniącą skórę kolano, potem udo, po którym ściekała strużka krwi.
Spojrzał w twarz napastnika, a w zasadzie: napastniczki.
Nie powinna żyć, pomyślał. Nie miała prawa już żyć. Nawet biorąc poprawkę na tytanowy szkielet, same obrażenia organów wewnętrznych powinny ją wykończyć... Dostała trzy kule! Widział ziejącą dziurę w prawym ramieniu, wyrwę na wysokości żeber i zapewne śmiertelną ranę podbrzusza.
Kobieta nachyliła się nad nim, uśmiechnęła do połowy spalonymi przez uderzenie elektropałki kształtnymi ustami, widocznymi spod zasłony lekkiego hełmu bojowego.
I dopiero wtedy Sobkow poczuł, że naprawdę, ale to naprawdę się boi.
Bo nawet teraz widział, jak zwęglona tkanka się regeneruje.
– Zapłacę... zapłacę ci więcej niż oni! Ile tylko chcesz! – wyrzucił z siebie.
Kobieta pokręciła głową, wygięła usta w podkówkę.
– Nie zabijaj mnie, błagam! – jęknął, widząc, jak lufa pistoletu unosi się i spogląda mu prosto w twarz.
– Obawiam się, że muszę – szepnęła, a w jej głosie dało się wyczuć prawdziwy, nieudawany żal.
Paweł Sobkow zacisnął powieki na ułamek sekundy przed tym, jak pociągnęła za spust.
Dzieeeeeeeń dobry, mieszkańcy NeoSybirska! Zegarek właśnie pokazał nam południe, mamy piękny, letni, może nieco zbyt upalny dzień...!
...zbliżających się wyborów. Eksperci uważają, że poparcie, jakie wypracował sobie przez lata gubernator Akimov, zaprocentuje i tym razem...
Powtarzam raz jeszcze. Sytuacja na drogach jest katastrofalna! Jeśli nic nie zrobić, to za pięć lat...
...najlepsze opony w najlepszej cenie.
Podniosłem wzrok znad talerza z prawdziwego szkła, na którym w artystycznym nieładzie leżały pomieszane z prawdziwą grillowaną wołowiną wąskie paski prawdziwych warzyw, spryskane idealnie okrągłymi, równymi kroplami gęstego, prawdziwego octu balsamicznego.
Przynajmniej tak głosiło wyświetlone nad talerzem holograficzne menu; nigdy w życiu nie próbowałem ani prawdziwego, ani nawet syntetycznego octu balsamicznego, więc musiałem wierzyć na słowo.
A wierzenie na słowo w tych czasach było, delikatnie mówiąc, retro.
– Z całą pewnością tak jest. – Przełknąłem kęs, otarłem usta zaskakująco miękką serwetką i sięgnąłem po szklankę. – Oczywiście, wszystko zależy od punktu odniesienia.
Skrzywiłem się, kiedy sos tabasco zapiekł w usta. Szczerze mówiąc, sok pomidorowy akurat wolę bez niego, ale mój rozmówca chyba nawet nie zarejestrował faktu, że mógłbym pić coś innego niż on, i po prostu zamówił dla mnie to samo.
Siedzący naprzeciwko mnie człowiek, rozwalony w niedbałej pozie na idealnie czystym, miękkim fotelu w lobby barze jednego z najlepszych hoteli nie to, że miasta, ale zapewne całej Federacji, odwrócił się i popatrzył ponad szkłami niebieskich okularów.
– Myślę, że doskonale pan wie, co jest moim punktem odniesienia. – mężczyzna uśmiechnął się samymi ustami. – A w zasadzie KTO.
Daniłow, tak mi się przedstawił, przez chwilę jak gdyby szukał w mojej twarzy śladu reakcji na tę jakże ewidentną zaczepkę. Pokiwałem tylko głową.
Na zewnątrz było upiornie gorąco. Słońce wisiało bezlitosną kulą żaru nad pokrytym pyłem NeoSybirskiem, który zdążył już zapomnieć o padającym nocą deszczu. Woda spłynęła po betonie, zostawiła brudne plamy na szkle i kolejne kwasowe odbarwienia na metalu, po czym odparowała.