– No, co najmniej cztery, druhu. Co się nie pokazujesz? Jak tam, co dobrego? Siadaj, pogadamy!
– Ano, stara bieda, ale jakoś się przędzie...
Usiadłem w miękkim fotelu z perforowanej cyberskóry w kolorze delikatnego brązu. Derlin zawsze miał słabość do kolorystyki jesiennej, nawet jego gabinet urządzony był w odcieniach przybrudzonego złota, miedzi, piaskowca i drewna. Wyjął z szuflady paczkę papierosów, wyciągnął w moją stronę, ale ja zrobiłem przeczący ruch ręką.
– No nie mów, że rzuciłeś! – Spojrzał zdumiony.
– Próbuję nie palić już trzy miesiące, nie denerwuj mnie. O, patrz, jak mi bebech urósł przez to!
– E tam, Chudy! Ty to grama tłuszczu nie masz przecież, nadal sylwetka wojownika. Dziewczyny pewnie tylko się za tobą oglądają, co? Nadal łapiesz młode?
– Ano, wiesz, zdarza się...
Zacząłem i urwałem. Uśmiechnięty, niemalże kordialny Kojot siedział w swoim fotelu, odpalając właśnie papierosa. Owszem, lekko przyprószony siwizną, przybyło mu kilka zmarszczek tu i tam, ale nadal w formie. Co do tego nie miałem wątpliwości.
A przecież Kojot zawsze doskonale słuchał. Ciągnął cię za język, a ty nawet nie orientowałeś się, kiedy zaczynałeś wywnętrzać mu się z rzeczy, których nie powinieneś mówić.
No taki po prostu był, miał taki dar. Wszyscy go lubili, a on lubił wszystkich. Nie żywił urazy, szybko godził się po kłótniach. Nigdy nie trzaskał drzwiami. Całował kobiety w rękę, co w ogóle uchodziło w tych czasach nie to, że za szczyt lekko staroświeckiej kurtuazji, a raczej molestowanie seksualne.
O dziwo, molestowane przez Kojota kobiety nie protestowały. W każdym razie niezbyt długo.
Tak, Kojota lubili wszyscy.
Ale teraz Kojot był wicedyrektorem biura śledczego Federalnej Służby Bezpieczeństwa. Teraz wszystko, co powiedziało się w jego obecności, nie tylko mogło, ale na pewno zostanie wykorzystane dla dobra Ojczyzny.
Od małego kładziono mi do głowy, że sukces Rosji zbudowano na ziemi uświęconej krwią bohaterów, a ja nie miałem zamiaru stawać się jednym z jej dawców.
– ...że się obejrzą – dokończyłem w miarę gładko.
– No weź, pochwal się czymś, stary byku! Na pewno masz coś na telefonie!
– Już nie te lata, Kojot. Ja teraz spokojny obywatel jestem, mieszkam sobie z psem. Chadzam na wieczorne spacery...
– Mów, z czym przychodzisz.
Tak, cały Kojot: ciuciu-ruciu, a potem nagle jeb między oczy. Ja jednak nie zamierzałem się tak łatwo poddać.
– Stęskniłem się za tobą, druhu. – Celowo użyłem jego ulubionego określenia. – Dawnośmy nie gadali. Może byśmy umówili się kiedyś na jakieś żarcie?
– Sparring raczej. Ja za tajski boks się ostatnio wziąłem, wiesz? No po pierwszej walce z roboinstruktorem to myślałem, że się na kawałki rozpadnę! Rano to mnie tak plecy bolały, człowieku, mówię ci! – Zaśmiał się. – A ty co, nadal swoje?
– Pompki, bieganie – skłamałem. – Czasami boks, czasem na strzelnicę wyskoczę.
– A gdzie chodzisz?
Kolejne podejście pode mnie robił, wszystko z uśmiechem.
– Jest taka niedaleko ode mnie – powiedziałem, wcale nie odpowiadając. Faktycznie była. Tylko ja w niej nie byłem.
– No, to się chwali. Fakt, można by pogadać, powspominać...
– Tylko trzeba uważać teraz, co się mówi – wrzuciłem swoją zanętę.
Zadziałało, bo Kojot zmrużył oczy, zacisnął usta. Odchylił się w fotelu.
– Ta sprawa Valenty. – Pokiwał głową. – Nie do wiary, powiem ci. Tak po prostu nagrywał, czujesz to? Wszystkich, jak leci!
– Nie mogłeś go... teges?
Zrobiłem wymowny gest. Kojot tylko pokręcił głową.
– Gdyby to ode mnie zależało? Od razu, druhu, z miejsca. Dajmy na to, że podczas zatrzymania stawiał opór, miał przy sobie broń, strzelił do funkcjonariusza. I nawet bym miał takiego, do którego strzelał, czujesz to? Albo i dwóch, albo pięciu. Za coś takiego... sam bym kulkę wziął, żeby zobaczyć, jak go w worek ładują.
– A tak musiałeś go puścić.
Wydmuchnął dym, zaciągnął się znów. Pudło. Oddanie pionka w rozgrywce.
– Nie ja na całe szczęście. Ale powiem ci, że kolega za ścianą... – Pokazał na skrzydło obok. – No, podobno jeszcze krwią sra ze złości.
– Ale to co, nie było na niego materiału?
Parsknął, nachylił się i oparł łokciami o biurko.
– Materiału to jest na niego kontener – syknął. – Rozumiesz? I właśnie w tym problem.
– Czekaj, nie rozumiem. Ale przecież on...
Wywołał ekran, przewinął pliki. Wstukał swój kod dostępu, otworzył oko do skanowania siatkówki. Taaak, tak, właśnie tak, pomyślałem sobie. Kojot był złoto człowiek, ale zawsze lubił się pochwalić. Przyszpanować, jaki to on ważny, ile wie, co ma fajnego.
– Ej, to jest ten nowy holoprojektor? – zapytałem, nie mając pojęcia o specyfikacji sprzętu. – Ten z przenośnym obrazem?
– Nie, coś ty. Ale się obraca ładnie, patrz.
Przekręcił hologram przodem do mnie, a ja tylko spiąłem się cały, przelatując z góry na dół listę nazwisk. Obok każdego z nich była specyfikacja: godziny, minuty, sekundy. Liczba plików.
– Czy to...?
– Aha. To znaleźliśmy u tego fiuta w systemie.
– Ale czy to...
– Owszem, Chudy. To jest spis treści tego, co on ma nagrane.
Przewinąłem w górę, w dół, obróciłem ekran, przechyliłem... Musiałem udawać, że bardziej zajmuje mnie zabawa bajerami niż treść. Kliknąłem wyszukiwarkę, wbiłem parę liter, między innymi S. „Sobkow” – mignęło mi nazwisko, a obok niego daty powstania plików.
– Cała fonoteka – powiedziałem z uznaniem, usilnie starając się zachować w pamięci stopklatkę z tego, co właśnie widziałem. Czyli Valenta miał na Sobkowa jakiegoś haka! – Słuchałeś tego?
– A siedziałbym tu, jakbym słuchał? Albo cmentarz, albo własna willa, druhu. Nie, coś ty! Tylko to mamy.
– Blefuje – rzuciłem. – Sam to zrobił, przygotował się na to, że go zgarniecie.
– I co, wystraszył kogoś blefem? Przecież z jakiegoś powodu go wypuścili.
Słusznie.
– No dobra, ale... Dlaczego w takim razie gubernator? To przecież samobójstwo.
– Zemsta – skrzywił się Kojot. – Valenta miał swoją firmę w K-Merowie.
– Serio? O popatrz... Co on tam robił, w tym syfie?
– Podobno gazyfikację węgla. Miał podpisywać z K-Mer jakieś kontrakty, snuł plany, szukał inwestorów. No ale musiał komuś nadepnąć na odcisk, bo mu tę firmę położyli.
O proszę. Część tego już wiedziałem, ale to ostatnie było ciekawe.
– Kojot, my to serio musimy się spotkać na spokojnie, przy flaszce. A tak, co? Od razu o robocie gadamy.
– No nie mów, że cię to nie ciekawi! – zaperzył się towarzysz pułkownik.
– Nie no, nie chcę ci tutaj... no. Chodź, wyskoczymy gdzieś na spokojnie? Opowiesz mi, jak tam rodzina... Ten twój młody to ile już ma, z szesnaście lat?
– Osiemnaście – westchnął Kojot.
Doskonale wiedziałem, że rodzina jest w jego hierarchii tematów ciekawych o kilka klas niżej.
– I co, pewnie akademia Ministerstwa Spraw Wewnętrznych? Idzie w ślady ojca? – Przekręciłem wbity w ranę nóż.
Kojot zwinął ekrany holografu, wywołał mapę miasta. Zbliżył, wycentrował na punkt. Pokazał na niego palcem.
– Widzisz?
– O której mam tam być?
– Dziewiąta wieczorem, będą już otwarci. Pogadamy na spokojnie, postawię ci dobrego drinka. Podaj numery samochodu, to załatwię ci miejsce parkingowe.
– Przyjadę metrem, dzięki.
I tak zdobędzie tę informację, jak będzie chciał. Nawet teraz sprawdzi, jak od niego wyjdę. Ale niech nie oczekuje, że podam mu to na talerzu, leń patentowany jeden!
– Jak chcesz, druhu. To co, do wieczora?
Pożegnaliśmy się, poklepaliśmy po plecach, ruszyłem ku wyjściu. Wychodząc, zastanawiałem się: napisze notatkę ze spotkania? Musi, w końcu na kamerach widać, że u niego byłem... Pytanie tylko, co będzie w tekście.