Выбрать главу

Kamieniczki, bloki, bloki, opuszczone place zabaw, zamknięte centra handlowe, więcej bloków... Snujący się pomiędzy nimi nijacy, szarzy ludzie, próbujący fluorescencyjnymi wstawkami na ubraniach pokazać, że świat jest lepszy i bardziej kolorowy niż w rzeczywistości.

Ręcznie przerzuciłem automat na niższy bieg, wcisnąłem gaz – wyminąłem i zajechałem drogę wlokącej się jak ślimak ciężarówce, wciskając się przed nią na światłach.

Zerknąłem w lusterko wsteczne: siedzący w szoferce brodaty gastarbeiter oczywiście pieklił się, rzucał, wygrażał mi pięściami i pokazywał, co zrobi mnie, matce, ojcu, siostrze i całej rodzinie, ale jakoś nie spieszył się do wysiadania. Nawet puścił sprzęgło i wcisnął gaz, chcąc najechać mi na tył, ale własne systemy wspomagania ciężarówki zahamowały gwałtownie po kilku centymetrach. Znów szarpnął w przód, maszyna stanęła dęba; po raz kolejny ryknął silnikiem, podsuwając się parę cali...

– Ej, ej, ej, zważaj se! – krzyknąłem do niego w lusterku, jednocześnie zerkając na wciąż migające czerwienią światło. No dawaj, zmieniaj się, no... – Małpo czarna ty, brudasie jeden, uderzysz mnie przecież!

W końcu światło przeskoczyło na pomarańczowe, wdusiłem gaz – merc zawył i rzucił się w przód niczym wystrzelony z katapulty. Zawinąłem z piskiem opon, prawie zahaczyłem jadącą zbyt wolno jakiś malutkim, pseudomiejskim gówienkiem paniusię i wysterowałem na środkowy pas magistrali, szybko nabierając prędkości.

Zerknąłem na zegarek: dobra nasza, powinienem się wyrobić w opłaconym czasie jeżdżenia po śródmieściu. Mogłem niby zapłacić więcej, ale szkoda kasy, a spotkanie nie powinno było trwać tak długo... tak długo, jak potrwało.

Gubernator sam już nie wiedział, skąd brać kasę, więc wprowadzili kilka lat temu ten debilny przepis o strefie płatnego wjazdu. Że niby w ten sposób ludzie zaczną zostawiać samochody na parkingach – też płatnych, a jak – i jeździć komunikacją miejską. Również płatną, rzecz jasna.

– Niedoczekanie wasze... – warknąłem, wyprzedzając po prawej stronie wlokącego się bez sensu luksusowym grawilotem wąsacza w okularach. – Jak się ma kasę na taką brykę, to i moduł jazdy byś se mógł wszczepić, grubasie!

Chyba wolałbym już piechotą chodzić, niż używać transportu zbiorowego. Na samą myśl o tych wszystkich spoconych, śmierdzących ludziach stłoczonych w ciasnej, nagrzanej puszce autobusu czy metra od razu zrobiło mi się duszno. Już lepiej przemęczyć się w samochodzie, ale przynajmniej własnym! Czasami zabulić, nierzadko odstać swoje w korkach, ale przecież...

Wrzuciłem migacz, ściąłem dwa pasy ostrym skrętem w lewo i wjechałem prosto w korek.

Samochód zahamował ułamek przed tym, jak wbiłem pedał w podłogę, ledwie dając radę zatrzymać merca może kilka milimetrów przed zderzakiem samochodu przede mną.

Zrobiło mi się tak gorąco, że klimakurtka aż zasyczała, odprowadzając dodatkową ciepłotę ciała – ale wcale nie dlatego, że bałbym się kogoś obetrzeć.

– O nie, kochaniutcy moi. Tak się nie będziemy bawić – zamruczałem, zerkając w lusterko i sięgając do dźwigni biegów. Wrzucę wsteczny, wykręcę, pojadę kawałek pod prąd i ucieknę boczną ulicą. Przecież nie będę tu stał, bo...

I w tej właśnie chwili dognała mnie fala samochodów jadących w tę samą stronę. Przed sekundą ich tam nie było, a teraz nagle pojawiły się – po lewej, po prawej, za mną... Wszędzie! Skutecznie domykając mnie i blokując możliwość ucieczki.

– Kuuurrrr!... – Aż uderzyłem w kierownicę z wściekłością.

Dobra. Tylko spokojnie. Skoro korek dopiero się tworzy, to nie może być źle. Na pewno zaraz ruszy naprzód... O, już rusza!

Merc przetoczył się może półtora metra w przód i znów stanął razem z całą resztą maszyn.

Ze wszystkich stron otaczały mnie samochody. Stare, rzężące i kaszlące, przemieszane z nowiutkimi, ledwie mruczącymi wysokoprężnymi silnikami. Tęczowe i perłowe odcienie lakieru mieniły się w oczach, chromowane wstawki błyszczały w promieniach palącego słońca. Dudniły basy, migały rządkami diody podświetleń, dla pełnego szpanu niewyłączanych nawet za dnia.

Wszędzie były zaawansowane technologicznie maszyny i obcy ludzie. A ja nie lubiłem ani jednych, ani drugich.

Oparłem czoło o kierownicę, oddychając głęboko. Tylko spokojnie, Chudy, tylko spokojnie. Nic się nie dzieje. To tylko korek, a ty wcale nie jesteś w nim uwięziony...

– No jedźcieżeż, do ciężkiej kurwy nędzy! – wydarłem się na całe gardło.

Korek posuwał się wolno, nieregularnie, zupełnie nie zważając na rytm gasnących i zapalających się świateł dalej na skrzyżowaniu – a ja już czułem, że skrewiłem. Oczywiście, że tańczyłem pomiędzy pasami, wciskałem się na chama przed ruszających zbyt wolno kierowców, dzięki dudniącej muzyce nie musząc słuchać ich trąbienia. Ale i tak szło to za wolno.

Zerknąłem na zegarek: zostały mi trzy minuty opłaconego czasu. Nie zdążę do wyznaczonej granicy wyjazdu ze śródmieścia, nie ma wuja. Byleby tylko nigdzie po drodze nie było...

Muzyka nagle umilkła, zamiast niej rozległo się wycie milicyjnej syreny. Dron spłynął z nieba, zawisł mi nad maską, błyskając światłami i wyświetlił strzałkę: zjedź na bok.

– Kur-wa! – wrzasnąłem, uderzając z całej siły w kierownicę. – Zasrańcu jeden, mam jeszcze dwie minuty! Debilu elektroniczny, ćwoku z popalonymi obwodami, nie widzisz? Dwie minuty! Niecałe może, ale... Aaaa!

Pojazdy po prawej stronie kulturalnie rozjechały się na boki, robiąc mi korytarz do zjazdu w zatoczkę, gdzie już czekał grawilot patrolu. Ot, jacy nagle wszyscy uprzejmi, kiedy drapieżniki sobie wybiorą ofiarę. Tak to nie było komu zjechać, nikt nie przepuścił! No tak, jak teraz sobie chłopcy z drogówki wezmą ofiarę na warsztat, to będzie minimum kwadrans spokoju dla wszystkich innych.

Przecisnąłem się pomiędzy samochodami i zjechałem na bok, ku pancernej milicyjnej ładzie. Dron odeskortował mnie, po czym wrócił na stanowisko doczepionej do bagażnika stacji ładowania, żeby przygotować się do kolejnego połowu wśród ławicy płotek przepływających tą ogromną rzeką stali.

Gliniarz już stał, oparty o burtę wozu. Teraz odczekał tylko, aż zgaszę silnik, a potem ruszył nonszalanckim, rozkołysanym krokiem, wymachując sobie pomalowaną w czarno-białe pasy pałką.

Podszedł, nachylił się i zapukał w okno, jak na durnych filmach.

– Dzień dobry, obywatelu. – Uśmiechnął się kwaśno, kiedy opuściłem szybę. Na czole perliły mu się kropelki potu, opływające gniazda wszczepów w skroni. – Sierżant Gnilski, główny inspektorat bezpieczeństwa ruchu drogowego. Dokumenty, prawo jazdy, zezwolenie na wjazd do strefy śródmiejskiej... Dopuszczenie techniczne toto ma?

– To nie żadne „toto” – odparłem z godnością, podając mu plik plastikowych kart. – A wjazdówkę mam jeszcze ważną. Jakiś czas przynajmniej.

– No, dokładnie... piętnaście sekund. – Sczytał skanerem kod pojazdu.

– Więc za co zostałem niby zatrzymany, hę?

– Za nic, obywatelu... Khu-do-vec – przesylabizował nazwisko z ekranu. – Rutynowa kontrola kierowcy w ruchu śródmiejskim. A teraz, skoro... Ojej.

Tym ostatnim skomentował głośny, natarczywy brzęczyk swojego panelu. Obrócił i podsunął mi pod nos migający na czerwono ekran: „brak uprawnień wjazdu”.

– Gdybyście mnie nie zhaltowali, tobym zdążył wyjechać – spróbowałem po dobroci. – Towarzyszu sierżancie, bądźcie no człowiekiem. Dogadamy się jakoś, jak mundurowy z mundurowym?

– A co, wy też w służbie? – zainteresował się, a w jego oczach błysnęło coś na kształt sympatii.

– A jakże! Kapitan Aleksander Khudovec, odznaczony medalem za odwagę...

– Wojskowy, znaczy się? – Błysk zgasł.

– No co wy? Ministerstwo Spraw Wewnętrznych! Specjalny oddział szybkiego reagowania, czwarta kompania...

– Czyli specnaz, a nie milicja. No przykro mi, obywatelu kapitanie, ale nic nie poradzę. Macie nieważną wjazdówkę, będzie mandacik... wedle taryfikatora.

Puknął przycisk, pokazał ekran. Znów zrobiło mi się gorąco: suma zdecydowanie przewyższała nie to, że moje najśmielsze oczekiwania, ale nawet możliwości płatnicze.