Kulas spojrzał na mnie z dezaprobatą. Sięgnął do miniaturowej lodówki, wyciągnął napoczętą litrową butelkę piwa i rozlał do dwóch umiarkowanie czystych szklanek. Szeloba usłużnie wysunęła ramię, chwyciła i podała mi moją.
– Chudy, powiedz mi, przyjacielu: na jakim ty świecie żyjesz? – zapytał mnie Kulas, upiwszy łyk. – Zdarza ci się w ogóle oglądać wiadomości?
– Telewizja kłamie – burknąłem, wciąż biegając oczami po ekranach.
– Co nie zmienia faktu, że od dobrych kilku godzin całe miasto tylko tym żyje. Serio, nic nie słyszałeś? Nie obiło ci się o uszy? Szczęśliwe życie w ignorancji zatem.
Normalnie bym mu się odszczeknął, ale teraz całą moją uwagę pochłaniały przeskakujące na monitorach informacje. Marco Valenta, król czarnego gazu... Multimilioner, biznesmen, filantrop. Dziś rano przekazał redakcji pretendującego do miana największego serwisu informacyjnego NeoSybirska nośnik z nagraniami, wykonanymi w jednym z klubów nocnych miasta. Zgromadzony materiał niedwuznacznie wskazuje, że obecnie rządzący i starający się wkrótce o reelekcję gubernator Stiepan Akimov dopuścił się...
Najlepsza pasta czyszcząca do implantów chromowanych! Tylko od Rostech! Spróbuj i olśnij znajomych nieskazitelnym blaskiem! Rostech! Najlepsza pasta!...
– Pieprzone reklamy! – Trzasnąłem dłonią o metalowy blat, aż podskoczyła szklanka. – Jak można w takiej chwili to przerwać!
– Nie denerwuj się, Chudy, tak działa świat. Dzięki reklamom to wszystko się trzyma w kupie i nie rozwala. Masz, tutaj przecież leci praktycznie to samo i na trzech sąsiednich kanałach też – poradził mi flegmatycznie Kulas, który tymczasem otworzył sobie plastikowe opakowanie z samopodgrzewającym się ryżem i teraz jadł go niejednorazowym łyżkowidelcem z recyklingowanych odpadów. – Oglądaj kilka naraz, wtedy możesz sobie wypośrodkować przekaz.
– Nie umiem tak, spierdalaj. Może ty masz oczopląs, a ja muszę mieć jedną warstwę informacji... Tak to widzę dwie, a nie oglądam żadnej. Przecież wiesz.
Pokiwał głową: wiedział doskonale. Nawet kiedy służyliśmy razem, nie potrafiłem skutecznie używać soczewek augmentacyjnych ani durnego wyświetlacza na hełmie. Głównie dlatego nie tolerowałem jakichkolwiek wszczepów zmieniających postrzeganie rzeczywistości, nie i koniec.
– No to naucz się z tym żyć.
– Nauczyłem, ale co to za życie? Poza tym, jeśli twoim zdaniem to się nie sypie, to... Przecież kasa z reklam idzie prosto do kieszeni tamtych na górze, a telewizja i tak żre nasze podatki!
– Może twoje – uśmiechnął się kwaśno Kulas. – Ja jestem inwalidą, oficjalnie bezrobotnym i bez środków do życia. Wiesz, że dałem radę załatwić sobie opiekę socjalną? Przychodzi do mnie raz w tygodniu taka dziunia sympatyczna, sprząta, nawet czasem coś ugotuje.
– Popatrz, nie uwierzyłbym...
To ostatnie odnosiło się, rzecz jasna, głównie do sprzątania.
– No niestety, Chudy, każdy orze jak może. To co, robota spada, jak rozumiem?
Zawahałem się.
Federalni efesbesznicy zgarnęli dłużnika mojego klienta. Dłużnika, o którym ja nie wiedziałem prawie nic, a oni pewnie już wszystko. Podsłuchiwał gubernatora? Czapa w najgorszym razie, kolonia karna w najlepszym, a najpewniej powiesi się nocą w celi, wcześniej dźgnąwszy się trzy razy ułamaną szczoteczką do zębów w wątrobę, i to od tyłu.
Sprawa była pozamiatana, nie ma co. Aż dziwne, że Daniłow...
I wtedy dotarło do mnie: kiedy rozmawiałem z Daniłowem, on już o tym wiedział. Śledził na bieżąco doniesienia medialne, musiał czytać spływające informacje. Na pewno wyskoczyła mu informacja, że winny mu – bagatela! – trzydzieści baniek typ właśnie wylał Akimovowi wiadro pomyj na głowę.
A mimo to nie przerwał rozmowy, nie uznał sprawy za beznadziejną ani spaloną. I jeszcze zrzucił mi zaliczkę, jak gdyby mówiąc: nie pękaj, Chudy, temat aktualny.
– Nie, nie spada. – Potrząsnąłem głową. – Zgraj mi to, jak prosiłem. I wygrzeb ze Strumienia wszystko, co masz na tego całego Valentę.
Kulas spojrzał wymownie na Szelobę, ta ożywiła się. Jedno z ramion sięgnęło ku jednostce zapisującej, wyciągnęło z niej świeżo wypaloną, jeszcze dymiącą permakartę, którą następnie wsunęło do przenośnego adaptera z uniwersalnym wyjściem. Potem cztery żelazne paluchy delikatnie objęły adapter, podały mi go – jednocześnie drugie ramię podsunęło mi pod nos czytnik kredytowy.
– Już zrobione. To co, Chudy, z którego długu się rozliczasz? Z mniejszego czy z tego dużego?
Przyłożyłem czip, urządzenie piknęło: transakcja zaakceptowana.
– Nie żartuj tak sobie nawet, Kulas. Dobrze wiesz, że z tamtego wolałbym nie... Mimo że rozliczę się, jeśli będzie trzeba.
– Wiem. Ale muszę trochę z ciebie pociągnąć łacha, nie? „Pociągnąć za nogę” się mówi po angielsku podobno. Ja ciebie mogę, bo siebie już niekoniecznie.
Odruchowo spojrzałem na miejsce, gdzie ciało Kulasa kończyło się stalową półsferą, dzięki której jego narządy wewnętrzne nie wlokły się po podłodze.
– Kulas, ja...
– Ja też, Chudy. Tak tylko cię zagadnąłem, nie przejmuj się. Na moim miejscu zrobiłbyś to samo.
– Tak – potwierdziłem, mając pełną świadomość, że właśnie tak by było. – Nie wstawaj, trafię do drzwi.
– Chuju.
– Nawzajem.
Zabrałem adapter, dopiłem piwo, skinąłem gospodarzowi głową. Wyszedłem, zamykając za sobą pancerne drzwi i zostawiając starszego kaprala Stiepanowicza po drugiej stronie w jego prywatnym bąblu informacyjnym.
Do samochodu dobiegłem na bezdechu, włączyłem filtry w kabinie i dopiero wtedy zaczerpnąłem powietrza. Rzuciłem adapter na siedzenie pasażera, spojrzałem na zegarek... Cholera jasna, dochodziła już dziewiąta wieczorem!
No tak, środek lata w końcu. Zasiedziałem się u Kulasa, wcześniej ugrzęzłem w korkach, a przedtem jeszcze zagadałem z Daniłowem.
Poza tym pomiędzy betonowymi klockami bloków i tak nie było prawie widać nieba. No fakt, szarość smogu przybrała nieco bardziej granatowy odcień.
Silnik ryknął, ruszyłem z piskiem opon.
Wyskoczyłem z powrotem na trasę, kierując się ku mojej dzielnicy. Rzeczywiście, słońce już zachodziło, barwiąc wiszące nad dzielnicami przemysłowymi dymy na upiorny, burokarmazynowy kolor... Gdzieś tam, w oddali, lśniły się wysokościowce śródmieścia, nierzadko sięgające najwyższymi piętrami ponad warstwę chmur i dymów, niemalże bezustannie snujących się ponad blokowiskami NeoSybirska.
Ludzie w takich miejscach to musieli mieć klawe życie, pomyślałem sobie. Zawsze ładna pogoda, świeże jedzenie i czysta woda. Buty niewymagające dekontaminacji po każdym wyjściu na dwór... Nanoskóra na protezach, i to pewnie jeszcze czuciowa, a nie to bezduszne gówno, które proponowali nam za wściekłe pieniądze w klinikach.
Odruchowo poruszyłem prawą ręką. To jest: moja prawa ręka poruszyła się, rozprostowała i zacisnęła palce, kiedy o tym pomyślałem. Niby niewielka różnica, a jednak... a jednak ogromna.
Nie lubię. Nie lubię wszczepów, nie lubię augmentów, nie lubię biorobotyki. Nie lubię wszystkiego tego, czym coraz mocniej jest naszprycowany świat.
Nie lubię świata.
– Jak jeździsz, baranie?! – ryknąłem do współużytkownika drogi i skręciłem ostro, ledwie mieszcząc się w zjeździe.
Kiedyś, jeszcze jak byłem mały, rosły tutaj drzewa. Pamiętam jak przez mgłę zabawę w parku, ciurkające fontanny i świergot ptaków, schowanych gdzieś pomiędzy zielenią. Wąskie alejki, po których biegało się ze śmiechem, i wyspawane z rur drabinki na placach zabaw, na których zawsze robiłem sobie krzywdę, a babcia przykładała mi do pozdzieranych kolan takie śmieszne, zimne liście.
Już wtedy ludzie mówili, że nie powinna. Babcia kłóciła się z nimi, że to przecież zdrowe i nie można wierzyć we wszystko, co gazety piszą. Potem mama chyba z nią porozmawiała i babcia zaczęła nosić w torebce jednorazowe opatrunki.