Выбрать главу

Nikomu również nie chciało się nim zajmować. Z ojcem było tak jak zwykle, a mama była zapatrzona w to pomarszczone zawiniątko. Stale nosiła na rękach bez przerwy płaczącą małą. Karmiła ją, przewijała i czuliła się do niej. On tylko przeszkadzał. Zwracała na niego uwagę tylko wtedy, gdy na niego krzyczała. Było to nieprzyjemne, ale lepsze to, niż żeby go w ogóle nie zauważała i traktowała jak powietrze.

Najbardziej się złościła, gdy za dużo jadł. Sama bardzo się pilnowała, ojca też. Gdy chciał nabrać więcej sosu, mówiła: „Trzeba dbać o figurę”.

On zawsze brał dokładkę, nawet nie jedną, ale dwie, czasem nawet trzy. Z początku próbowała mu zabraniać, ale on, patrząc na nią, świadomie, powolnym ruchem nakładał sobie jeszcze sosu albo ziemniaków. W końcu dała spokój i tylko rzucała mu gniewne spojrzenia. Jadł coraz więcej. W pewnym sensie nawet go cieszyło obrzydzenie, z jakim na niego patrzyła, gdy pochłaniał jedzenie. Przynajmniej go dostrzegała. Nikt nie nazywał go ślicznym chłopczykiem. Już nie był śliczny, stał się brzydki. Zarówno z wyglądu, jak i z charakteru. Ale przynajmniej go nie ignorowała.

Gdy mała spała w kołysce, mama często szła się położyć. Wtedy podchodził do siostrzyczki. Nie wolno mu było jej dotykać. W każdym razie nie wtedy, gdy mama patrzyła. Zabierz łapy, na pewno masz brudne. Ale gdy mama spała, mógł sobie popatrzeć. I podotykać.

Patrzył na nią, przekrzywiając głowę. Z tą czerwoną, spierzchniętą buzią wyglądała jak stara babcia. We śnie zacisnęła piąstki, poruszyła się i rozkopała kołderkę. Nie przykrył jej. Dlaczego miałby to robić? Przecież zabrała mu wszystko.

Alice. Nawet jej imię napełniało go wstrętem. Nienawidził Alice.

Chcę, żebyś moją biżuterię oddał dziewczynkom Laili.

– Lisbet, kochanie, czy to nie może poczekać? – Chwycił jej spoczywającą na kołdrze dłoń. Uścisnął. Kosteczki miała kruche jak ptak.

– Nie, Kenneth, nie może. Nie odprężę się, dopóki nie będę wiedziała, że wszystko zostało załatwione. Nie zaznam spokoju, wiedząc, że zostawiłam cię z tym bałaganem. – Uśmiechnęła się.

– Ale… – Chrząknął i spróbował jeszcze raz. – To takie… – Głos mu się załamał, do oczu napłynęły łzy. Szybko je starł. Musi się pohamować, powinien być silny. Ale łzy płynęły i spadały na kwiecistą poszwę, którą mieli od początku małżeństwa, teraz spraną i wyblakłą. Zawsze powlekał nią kołdrę. Wiedział, że ją lubi.

– Nie musisz przede mną udawać – powiedziała, gładząc go po głowie.

– Głaszczesz mnie po łysinie? – spytał, próbując się uśmiechnąć.

Mrugnęła do niego.

– Wiesz, zawsze uważałam, że nie należy przeceniać włosów na głowie. Dużo ładniej, jak się trochę błyszczy.

Zaśmiał się. Zawsze umiała go rozśmieszyć. Kto to teraz będzie robił? Kto go pocałuje w łysinę i powie, jakie to szczęście, że Pan Bóg przygotował lądowisko dla jej pocałunków? Kenneth zdawał sobie sprawę, że nie jest najprzystojniejszym mężczyzną świata, ale dla Lisbet nim był. Sam nie mógł się nadziwić, że ma tak piękną żonę. Nawet teraz, gdy rak zabrał i wyżarł wszystko, co było do zabrania. Gdy się martwiła utratą włosów, próbował tych samych żartów. Mówił, że teraz Pan Bóg przygotował lądowisko dla jego pocałunków. Uśmiechała się, ale jej uśmiech nie obejmował oczu.

Kiedyś była taka dumna ze swoich włosów. Jasnych i kręconych. Widział, jak oczy zaszły jej łzami, gdy stojąc przed lustrem, przesunęła dłonią po nielicznych kępkach, które zostały po chemii. Nadal uważał, że jest piękna, chociaż widział, jak cierpi. I dlatego gdy trafiła się okazja wyjazdu do Göteborga, pierwsze, co zrobił, to poszedł kupić apaszkę od Hermèsa. Zawsze o takiej marzyła, ale nie zgadzała się, gdy chciał jej kupić ją w upominku. Nie można płacić tyle pieniędzy za kawałeczek materiału, mówiła, kiedy próbował ją przekonywać.

Ale i tak jej kupił. Najdroższą, jaką mieli. Z wysiłkiem podniosła się z łóżka, rozwinęła papier, wyjęła apaszkę z pięknego pudełka i podeszła do lustra. Ze wzrokiem utkwionym we własnym odbiciu zawiązała na głowie kwadrat lśniącego jedwabiu w żółto-złoty deseń. Zakrył kępki włosów i łysinę. I wydobył dawny blask oczu, który chemia zabrała razem z włosami.

– Annette ma dostać ten gruby złoty łańcuch na szyję, a Josefine perły. Resztę niech podzielą, jak chcą. Miejmy nadzieję, że się nie pokłócą. – Lisbet się roześmiała. Była pewna, że w sprawie biżuterii siostrzenice dojdą do porozumienia.

Kenneth drgnął. Zagłębił się we wspomnieniach. Przebudzenie było tym bardziej przykre. Rozumiał potrzebę żony, żeby przed śmiercią wszystko załatwić. A jednocześnie nie znosił, kiedy mu przypominano o tym, co nieuniknione, a według tych, co się na tym znali, już nie tak odległe. Dałby wszystko, żeby trzymać jej kruchą dłoń i nie słuchać, jak rozdziela swoje ziemskie dobra.

– Nie chcę, żebyś do końca życia był sam. Masz od czasu do czasu wychodzić, rozglądać się, sprawdzać ofertę rynku. Tylko nie odpowiadaj na te ogłoszenia w internecie, bo sądzę, że…

– No wiesz, daj spokój. – Pogładził ją po policzku. – Naprawdę myślisz, że jakakolwiek kobieta mogłaby się z tobą równać? Nawet próbować nie warto.

– Nie chcę, żebyś był sam – powiedziała z powagą, i mocno, ze wszystkich sił, jakie jej zostały, ścisnęła go za rękę. – Słyszysz? Trzeba żyć dalej. – Kropelki potu wystąpiły jej na czoło. Kenneth starł je delikatnie chusteczką.

– Jesteś tu i teraz, tylko to się liczy.

Chwilę milczeli, patrząc na siebie. Przed oczami mieli całe wspólne życie. Na początku była wielka namiętność. Nigdy całkiem nie zniknęła, choć codzienność robiła swoje. Łączyła ich miłość, radość, przyjaźń, wspólnota działań i celów. Noce, gdy leżeli wtuleni w siebie, ona z policzkiem na jego piersi. Całe lata, jakie upłynęły z myślą o dzieciach, które w końcu się nie urodziły, nadzieje odpływające w strugach krwi i wreszcie spokój pogodzenia się z losem. Życie wypełniły im przyjaźnie, zainteresowania i miłość. Nagle usłyszeli z przedpokoju dzwonek jego komórki. Kenneth się nie poruszył, nie puścił jej dłoni. Ale telefon wciąż dzwonił i w końcu Lisbet skinęła głową i powiedziała:

– Lepiej odbierz. Widocznie komuś bardzo zależy, żeby cię złapać.

Kenneth niechętnie wstał, poszedł do przedpokoju i sięgnął po leżący na komodzie telefon. Na wyświetlaczu przeczytał: „Erik” i rozzłościł się. Nawet w takiej chwili musi się wdzierać nieproszony.

– Słucham? – powiedział, nie ukrywając niechęci. Ustępowała, w miarę jak słuchał. Wtrącił kilka krótkich pytań, pożegnał się i wrócił do Lisbet. Wbił spojrzenie w jej twarz, naznaczoną chorobą, ale w jego oczach nadal piękną, obramowaną złoto-żółtą aureolą, i zaczerpnął powietrza.

– Chyba znaleźli Magnusa. Nie żyje.

Erika kilkakrotnie próbowała dodzwonić się do Patrika, ale nie odbierał. Musi być bardzo zajęty.

Siedziała w domu, przy komputerze. Surfowała po sieci i próbowała się skupić, ale rozpraszały ją kopnięcia dwóch par stópek. Nie mogła utrzymać myśli na wodzy. Niepokój. Wspomnienie pierwszych miesięcy po narodzinach Mai, tak różnych od wcześniejszych wyobrażeń o radościach macierzyństwa. Wracała myślami do tamtego czasu. Był jak czarna dziura. Teraz czeka ją to w podwójnej dawce. Dwoje do karmienia, dwoje budzących się w nocy, domagających się uwagi i całego czasu. Może jest egoistką i dlatego tak jej trudno poświęcić się komuś bez reszty. Nawet własnym dzieciom. Truchlała na samą myśl o tym, jednocześnie dopadały ją wyrzuty sumienia. Dlaczego tak się denerwuje na myśl o wspaniałym wydarzeniu, jakim będzie przyjście na świat jeszcze dwojga dzieci, otrzymanie za jednym razem podwójnego daru? A jednak. Miała wrażenie, że z nerwów rozleci się na kawałeczki. Z drugiej strony doskonale wiedziała, jak to jest. Maja była takim szczęściem, że niczego nie żałowała, ani jednej sekundy pierwszego ciężkiego okresu. Ale wspomnienie pozostało. I uwierało.