Выбрать главу

Niedługo rak ich opuści. Słuchając nierównego oddechu Lisbet, Kenneth zapragnął, żeby gość został u nich na dłużej, bo przecież odchodząc, zabierze ze sobą tę, którą kocha najbardziej na świecie.

Żółta apaszka leżała na nocnym stoliku. Kenneth przewrócił się na bok, podparł ręką głowę i obserwował żonę w słabym świetle stojącej przed domem latarni. Wyciągnął dłoń i delikatnie pogładził meszek na jej głowie. Drgnęła lekko. Cofnął rękę, żeby jej nie obudzić. Potrzebowała snu, choć rzadko przychodził do niej na dłużej.

Już nie mógł z nią spać w jednym łóżku. Nie tak jak kiedyś, gdy spali wtuleni w siebie. Oboje to uwielbiali. Na początku jeszcze próbowali. Przytulali się pod kołdrą, obejmował ją ramieniem tak samo jak zawsze, od pierwszej wspólnej nocy. Ale choroba pozbawiła ich nawet tej radości. Dotyk był dla niej zbyt bolesny. Wzdrygała się przy byle muśnięciu. Wtedy obok jej łóżka ustawił polowe, dla siebie. Spanie w innym pokoju nie wchodziło w rachubę, a spanie na piętrze, w ich wspólnym łóżku, było w ogóle nie do pomyślenia.

Kiepsko sypiał na tej polówce. Plecy bolały go coraz bardziej i rano musiał ostrożnie rozciągać stawy. Zastanawiał się, czy nie kupić normalnego łóżka. Ustawiłby je obok jej łóżka. Ale choć nie chciał przyjąć tego do wiadomości, wiedział, że nie warto. Wkrótce nie będzie potrzebował dodatkowego łóżka, będzie spał sam, w sypialni na piętrze.

Zamrugał oczami, żeby się pozbyć łez. Lisbet oddychała płytko, z wysiłkiem, jej oczy się poruszały, śniła. Ciekaw był o czym. Czy była zdrowa? A może biegała w żółtej apaszce zawiązanej na długich włosach?

Odwrócił się. Powinien spać, jutro musi iść do pracy. I tak przez wiele bezsennych nocy wpatrywał się w nią, żeby nie uronić ani minuty. Skutek był taki, że nie opuszczało go zmęczenie.

Zachciało mu się sikać. Lepiej teraz, bo nigdy nie zaśnie. Z wysiłkiem przekręcił się na łóżku, żeby usiąść. Zatrzeszczało i łóżko, i plecy. Musiał chwilę posiedzieć, żeby rozciągnąć skurczone mięśnie. Podłoga była zimna, gdy na palcach wychodził do przedpokoju. Łazienka była tuż obok, po lewej. Przekręcił włącznik i zamrugał, gdy światło się zapaliło. Podniósł deskę, zsunął spodnie od piżamy i przymknął powieki, gdy parcie na pęcherz osłabło.

Poczuł na nogach powiew powietrza, podniósł wzrok. Drzwi łazienki były otwarte. Jakby powiał chłodny podmuch wiatru. Chciał sprawdzić skąd, ale najpierw musiał skończyć sikać. Podciągnął spodnie i podszedł do drzwi. Na pewno mu się przywidziało, już nie czuł żadnego podmuchu. A jednak coś mu mówiło, że powinien uważać.

W przedpokoju było ciemno, jedynie niewielką część oświetlała łazienkowa lampa. Reszta domu była pogrążona w ciemnościach. Lisbet zwykle już w listopadzie wieszała w oknach gwiazdy adwentowe i zostawiała je aż do marca, bo bardzo lubiła ich światło. Ale w tym roku nie starczyło jej sił, a Kenneth jakoś się do tego nie zabrał.

Wyszedł na palcach do przedpokoju. Nie mylił się, rzeczywiście było chłodniej, jakby ktoś otworzył drzwi wejściowe. Podszedł sprawdzić. Nie były zamknięte na klucz. Nie było w tym nic niezwykłego, bo nie zawsze pamiętał, żeby je zamknąć, nawet na noc.

Na wszelki wypadek przekręcił klucz w zamku i upewnił się, czy są porządnie zamknięte. Już miał wracać do łóżka, gdy przeszył go dreszcz. Coś mu mówiło, że nie wszystko jest, jak trzeba. Spojrzał w kierunku kuchni. Było ciemno, jedynie uliczna latarnia rzucała trochę światła. Zmrużył oczy i zrobił krok naprzód. Na kuchennym stole bieliło się coś, czego nie było, gdy sprzątał, zanim położył się spać. Podszedł bliżej. Ogarnął go strach.

Na środku stołu leżał list. Kolejny. Obok białej koperty ktoś położył kuchenny nóż. Ostrze lśniło w świetle latarni. Rozejrzał się, ale uświadomił sobie, że kimkolwiek był intruz, już go nie ma. Zostawił tylko list i nóż.

Wolałby wiedzieć, jak ma to rozumieć.

11

Uśmiechała się szeroko, pokazując bezzębne dziąsła. Nie dał się oszukać. Wiedział, że chodzi jej tylko o to, żeby mu zabrać wszystko, do reszty.

Poczuł jej zapach. Słodki, wstrętny. Znał ten zapach, już go kiedyś czuł. Teraz zapach jest tu. Na pewno pochodzi od niej. Spojrzał na mokre, lśniące ciałko. Wszystko go brzydziło: gruby brzuszek, wgłębienie między nóżkami i ciemne kępki włosków na główce.

Dotknął jej główki. Poczuł pulsowanie pod skórą. Nacisnął mocniej, zsunęła się głębiej. Jeszcze się śmiała. Woda przykryła nóżki, zachlupotała, gdy stópki uderzyły o dno wanienki.

Od drzwi dochodził głos ojca. Wznosił się i opadał, ojciec chyba nie wróci za szybko. Czuł pulsowanie. Mała zakwiliła. Uśmiech to pojawiał się, to znikał, jakby nie była pewna, czy jej wesoło, czy smutno. Może przez jego dłoń przenikała do niej nienawiść i wstręt, jaki w nim wzbudzała.

Bez niej, bez tych krzyków byłoby lepiej. Nie musiałby cierpieć, widząc, że mama patrzy na nią z radością, na niego zaś zupełnie obojętnie. Widział to bardzo wyraźnie. Mama przenosiła wzrok z Alice na niego i wyglądało to tak, jakby zgasła lampa, jakby wyłączono światło.

Zaczął nasłuchiwać. Alice chyba nie miała zamiaru płakać, więc odpowiedział jej uśmiechem. Potem ostrożnie wsunął jej rękę pod główkę, jak mama. Drugą ręką wyplątał ją z siedziska. Nie było to łatwe, cały czas się wyślizgiwała.

Udało się, ostrożnie odsunął siedzisko. Teraz całym ciężarem spoczywała na jego lewym ramieniu. Zemdliło go od słodkiego, duszącego zapachu, musiał odwrócić głowę. Jej spojrzenie paliło go na policzku, była mokra i śliska. Nienawidził jej za ten zapach i za to, że przez nią sobie przypomniał.

Powoli wysunął rękę i patrzył. Głowa opadła jej do tyłu. Zaczerpnęła powietrza, żeby krzyknąć, ale było już za późno, jej buzia zniknęła pod powierzchnią. Oczy patrzyły na niego spod falującej wody. Machała rączkami i nóżkami, ale była za słaba, żeby wypłynąć. Nie musiał jej nawet przytrzymywać głowy. Mogła nią tylko kręcić z boku na bok.

Przykucnął, oparł policzek o brzeg wanny i patrzył, jak walczy. Nie powinna była mu zabierać jego pięknej mamy. Zasłużyła na śmierć. To nie jego wina.

Po chwili przestała się ruszać, rączki i nóżki opadły na dno. Ogarnął go wielki spokój. Oddychał spokojnie, bo zapach zniknął. Wszystko będzie jak dawniej. Siedział z głową opartą o zimny, emaliowany brzeg wanny i patrzył na Alice. Już się nie poruszała.

Proszę wejść, proszę bardzo. – Ulf Rosander wyglądał na zaspanego, ale był już ubrany.

– Dziękujemy, że zgodził się pan na to nagłe spotkanie – powiedziała Paula.

– Żaden kłopot. Musiałem tylko zgłosić w pracy, że się spóźnię. Ale nie było problemu, w końcu wszyscy straciliśmy kolegę. – Wszedł do salonu, goście za nim.

Salon wyglądał jak po wybuchu bomby. Wszędzie walały się zabawki i inne rzeczy. Sprzątnął kilka dziecięcych ubrań z kanapy, żeby mogli usiąść.

– Rano, zanim dzieciaki wyjdą do przedszkola, zawsze jest chaos – wyjaśnił.

– W jakim są wieku? – spytała Paula. Patrik rozsiadł się i przysłuchiwał rozgrzewce. Jako policjant wiedział, że nie należy nie doceniać luźnej rozmowy.

– Trzy i pięć lat. – Rosander się rozpromienił. – Dwie dziewuszki. To moja druga rodzina. Mam również dwóch synów, czternaście i szesnaście lat. Są teraz u matki. Gdyby tu byli, wyglądałoby to jeszcze gorzej.