– Przecież on nie wie, że my też dostaliśmy takie listy – zaoponował Kenneth. Erik musiał mu przyznać rację.
– Rzeczywiście, ale się dowie. – Erik złożył listy na kupkę i stuknął o blat biurka.
– Chcesz z nim o tym rozmawiać? – W głosie Kennetha słychać było niepokój.
Erik westchnął. Złościł go ten lęk Kennetha przed konfliktami. Zawsze taki był. Płynął z prądem, nigdy nie mówił „nie”, zawsze mówił „tak”. W pewnym sensie było to w jego interesie, bo decydować może tylko jeden, dotychczas tym kimś był Erik, i tak powinno zostać.
– Oczywiście, że z nim porozmawiam. Z policją również. Powinienem był to zrobić dawno temu, ale dopiero gdy przeczytałem o listach do Christiana, stwierdziłem, że sprawa jest poważna.
– W samą porę – mruknęła Louise. Erik spojrzał na nią z gniewem.
– Nie chcę, żeby Lisbet się zdenerwowała. – Kenneth uniósł podbródek, w jego oczach pojawił się błysk uporu.
– Ktoś wszedł do twojego domu, położył list na stole w kuchni, a przy nim nóż. Na twoim miejscu raczej tym bym się martwił, a nie tym, że Lisbet się zdenerwuje. Przecież jest sama przez większą część dnia. A jeśli ten ktoś wejdzie do domu pod twoją nieobecność?
Erik zobaczył, że Kennethowi też to przyszło do głowy. Złościł się na jego brak inicjatywy, a jednocześnie nie wyrzucał sobie, że sam nie zgłosił się na policję. Z drugiej strony żadnego listu nie przyniesiono mu wprost do domu, z pominięciem poczty.
– Okej. Zróbmy tak: jedź do domu po listy i wszystkie razem przekażemy policji. Niech się tym zajmą.
Kenneth się podniósł.
– Lecę. I zaraz wracam.
– No to leć – odparł Erik.
Gdy za Kennethem zatrzasnęły się drzwi, Erik odwrócił się do Louise. Patrzył na nią przez chwilę.
– Mamy do pogadania.
Louise uniosła rękę i wymierzyła mężowi siarczysty policzek.
13
– Przecież mówię, że z nią wszystko w porządku! – W głosie mamy słychać było gniew, była bliska płaczu. Zakradł się cicho i przysiadł za kanapą, kawałek dalej, żeby słyszeć. Wszystko, co dotyczyło Alice, było ważne.
Teraz lubił ją bardziej niż dawniej. Już nie patrzyła takim wzrokiem, jakby mu chciała wszystko zabrać. Przeważnie leżała cichutko. Podobało mu się to.
– Ma osiem miesięcy i nawet nie próbuje raczkować. Powinien ją obejrzeć lekarz. – Ojciec mówił cicho, jak zawsze, gdy przekonywał mamę do czegoś, a ona nie chciała. Kładł jej ręce na ramionach, gdy pragnął, żeby wysłuchała, co ma do powiedzenia. – Coś jest z nią nie w porządku. Im wcześniej zbada ją lekarz, tym lepiej. Nie pomożesz jej, jeśli będziesz zamykać oczy.
Mama potrząsnęła głową. Zalśniły opadające na plecy ciemne włosy. Miał ochotę wyciągnąć rękę i dotknąć ich, ale wiedział, że ona by tego nie chciała. Na pewno by się odsunęła.
Wciąż potrząsała głową. Łzy spływały jej po policzkach. Domyślił się, że zaczyna się łamać. Ojciec zrobił półobrót, rzucił mu szybkie spojrzenie. Nie rozumiejąc, o co chodzi, uśmiechnął się w odpowiedzi. Widocznie źle zrobił, bo ojciec gniewnie zmarszczył brwi, jakby oczekiwał czegoś innego.
W ogóle nie rozumiał, dlaczego rodzice tak się martwią. Alice była teraz spokojna i grzeczna. Nie trzeba było stale jej nosić na rękach, leżała sobie cicho. Mimo to rodzice byli niezadowoleni i chociaż teraz mogliby mieć dla niego czas, traktowali go jak powietrze. Ojcem się nie przejmował, bo nie o niego mu chodziło. Ale mama również nie zwracała na niego uwagi, a jeśli już, to z wyraźną niechęcią, a nawet wstrętem.
Nadal nie mógł się pohamować, objadał się bez umiaru. Nakładał sobie, przeżuwał i połykał, napełniając brzuch bez końca. Bał się, że nie będzie go dostrzegać. Nie był już ślicznym synkiem mamusi, ale przecież był, istniał.
W domu było cicho. Lisbet pewnie śpi. Zastanowił się, czy do niej najpierw nie zajrzeć, ale bał się, że mógłby ją obudzić, jeśli zasnęła. Zajrzy, jak będzie wychodził. Potrzebuje snu jak powietrza.
Przystanął na chwilę w przedpokoju. Wkrótce będzie musiał się przyzwyczaić do tej ciszy. Wprawdzie dawniej też bywał sam w domu, bo jako oddana nauczycielka Lisbet często zostawała w szkole do późna. Ale kiedyś, gdy wracał przed nią, cisza była inna niż dziś. Była to cisza pełna obietnic i oczekiwania na chwilę, gdy otworzą się drzwi i Lisbet stanie na progu.
– Kochanie, jestem.
Już nie usłyszy tych słów. Lisbet opuści dom i nigdy nie wróci.
Ogarnął go straszny żal. Starał się mu nie ulegać, zanim nadejdzie ta chwila, ale coś w nim pękło. Przytknął czoło do ściany i rozpłakał się. Bezgłośnie lał łzy, płynęły strumieniem. Po raz pierwszy pozwolił sobie poczuć, jak to będzie, kiedy ona odejdzie. W pewnym sensie już odeszła. Ich miłość była równie wielka jak dawniej, ale się zmieniła. Lisbet śpiąca w pokoju gościnnym była zaledwie cieniem kobiety, którą pokochał. Tamtej już nie było i to ją opłakiwał.
Dłuższą chwilę stał bez ruchu, z twarzą przy ścianie. Łzy płynęły coraz wolniej, w końcu przestały. Odetchnął głęboko i wytarł policzki ręką. Wystarczy. Nie może sobie pozwolić na więcej.
Poszedł do gabinetu. Listy leżały w górnej szufladzie. Kiedyś chciał je wyrzucić, udać, że nigdy ich nie było, ale coś go powstrzymało. A gdy poprzedniej nocy znalazł w domu czwarty, był zadowolony, że je zachował. Zrozumiał, że sprawa jest poważna. Ktoś dybie na niego, chce mu zrobić coś złego.
Zdawał sobie sprawę, że od razu powinien przekazać listy policji, zamiast kierować się obawą o spokój Lisbet, która czeka już tylko na śmierć. Powinien ją chronić, to znaczy potraktować sprawę serio. Dobrze, że dzięki Erikowi w porę sobie to uzmysłowił. Gdyby coś jej się stało tylko dlatego, że jak zwykle coś zaniedbał, nigdy by sobie nie wybaczył.
Drżącymi rękami wyjął koperty. Przeszedł na palcach do kuchni i włożył je do zwykłej foliowej torebki. Chwilę się zastanawiał, czy po prostu nie wyjść z domu, nie ryzykować, że ją obudzi, ale musiał chociaż zajrzeć, upewnić się, że wszystko dobrze, popatrzeć na jej twarz, oby pogrążoną w spokojnym śnie.
Ostrożnie pchnął drzwi gościnnego pokoju. Otworzyły się bezgłośnie. Spała. Oczy miała zamknięte. Chłonął jej rysy, każdy najmniejszy szczegół jej twarzy. Wychudzonej, wysuszonej, ale wciąż pięknej.
Wszedł na palcach. Nie mógł się powstrzymać, by jej nie dotknąć. Nagle zdał sobie sprawę, że coś jest nie tak. Wyglądała wprawdzie tak jak zawsze, gdy spała, ale wiedział, co się stało. W pokoju panowała absolutna cisza, nic nie było słychać. Nikt nie oddychał.
Rzucił się naprzód. Przyłożył dwa palce do jej szyi, potem do przegubu lewej ręki. Szukał życiodajnego pulsu. Nadaremnie, nie znalazł. Cisza. Lisbet odeszła.
Usłyszał wycie, wydobywający się z czyjejś krtani rozpaczliwy zwierzęcy głos. Uzmysłowił sobie, że to on wyje. Przysiadł na łóżku i uniósł ją delikatnie, jakby nadal mogła odczuwać ból.
Jej głowa spoczywała na jego kolanach. Pogłaskał ją po policzku, łzy znów napłynęły mu do oczu. Ogarnęła go rozpacz większa, niż kiedykolwiek mógłby sobie wyobrazić. Przejmujący ból stopniowo ogarnął całe ciało i każdy najmniejszy nerw. Cierpienie kazało mu głośno krzyczeć. Krzyk rozszedł się po pokoju, odbił się od kołdry w kwiatki, wyblakłej tapety i wrócił do niego.