– Chciałeś powiedzieć: który podwędziła. – Paula starała się ukryć uśmiech, bo bardzo ją rozbawiła jego próba wybielenia żony.
– Niech ci będzie, że podwędziła. – Zaczerwienił się. – Ale nie łudźmy się. Sporo ludzi dotykało tych listów, a co do papieru, na którym zostały napisane, i czarnego atramentu, to słaby trop. Na pewno są do kupienia w każdym sklepie w całej Szwecji.
– Zgadza się – przyznała. – Nie można wykluczyć, że mamy do czynienia z kimś, kto bardzo starannie zaciera ślady.
– To prawdopodobne, ale może szczęście nam dopisze.
– Do tej pory nie bardzo nam sprzyjało – mruknęła.
– Niestety… – Patrik opadł ciężko na krzesło.
Zamyślili się oboje.
– Od jutra bierzemy się do roboty od nowa. O siódmej robimy podsumowanie i zaczynamy.
– Zaczynamy od nowa – powtórzyła Paula i poszła do siebie. Potrzebują przełomu. A Patrik sprawia wrażenie, jakby potrzebował solidnego wypoczynku. Trzeba na niego uważać, naprawdę źle wygląda.
Pisanie mu nie szło. Słowa zbierały się w głowie, ale nie układały w zdania. Kursor mrugał z ekranu, jakby się z nim drażnił. Pisanie drugiej książki okazało się trudniejsze niż pierwszej. Zawarł w niej znacznie mniej siebie. Z drugiej strony w Syrence było go aż za dużo. Dziwił się, że nikt tego nie dostrzegł. Odczytali ją jak baśń, mroczną fantazję. Nie ziściły się jego największe obawy, z którymi się zmagał podczas ciężkiej pracy nad książką: co wychynie spod odsuniętego głazu, gdy dotrze tam światło dzienne?
Nic się jednak nie stało. Ludzie są naiwni. Przyzwyczaili się, że karmią ich wymyślonymi historiami, i nie potrafią rozpoznać prawdy, jeśli ją trochę przebrać. Jeszcze raz spojrzał na ekran. Usiłował przywołać słowa opowieści, która rzeczywiście miała być baśnią. Było tak, jak powiedział Erice. Syrenka nie może mieć dalszego ciągu, bo ta historia dobiegła końca.
Pisząc ją, igrał z ogniem, który teraz go parzył. Czuł, że ona jest już blisko. Odnalazła go. Pretensje mógł mieć jedynie do siebie.
Z westchnieniem wyłączył komputer. Musi odświeżyć umysł. Narzucił kurtkę, podciągnął zamek pod szyję. Wsunął ręce do kieszeni i raźnym krokiem ruszył w stronę Ingrid Bergmans torg. Szedł uliczkami, które teraz, bez letniego gwaru, wydawały się ciche i puste. Tak było lepiej.
Sam nie wiedział, dokąd idzie, dopóki nie skręcił przy nabrzeżu, gdzie cumowały łodzie ratownicze. Nogi zaprowadziły go na Badholmen. Wieża do skoków do wody odcinała się od szarego zimowego nieba. Szedł kamiennym pomostem prowadzącym na wysepkę, gdy powiało mocniej. Wiatr wydął mu kurtkę jak żagiel. Między drewnianymi kabinami przebieralni było zacisznie, ale wystarczyło, że kierując się w stronę wieży, wyszedł na skały, a znów znalazł się we władzy wiatru. Przystanął i kiwając się od podmuchów, odchylił głowę, by spojrzeć na wieżę. Może nie grzeszyła urodą, ale pasowała do tego miejsca, a z najwyższego pomostu roztaczał się widok na całą Fjällbackę i na otwarte morze. Wieża miała w sobie godność leciwej damy noszącej ślady bujnego życia, których się bynajmniej nie wstydzi.
Zawahał się i wszedł na pierwszy stopień. Zgrabiałymi rękami przytrzymywał się poręczy. Wieża zatrzeszczała, jakby na znak protestu. Latem znosiła biegające po niej w górę i w dół hordy nastolatków, ale teraz wiatr targał nią z taką siłą, że mogła nie wytrzymać ciężaru pojedynczego człowieka. Pomyślał, że to nieważne. Musi wejść na górę.
Zrobił jeszcze kilka kroków. Nie miał już wątpliwości, że wieża chwieje się na wietrze. Poruszała się jak wahadło, rzucając nim na boki. Mimo to szedł dalej i w końcu dotarł na samą górę. Zamknął oczy i usiadł na pomoście, by odetchnąć. Potem je otworzył.
Była tam, w niebieskiej sukience. Trzymała na ręku dziecko i tańczyła na lodzie, nie zostawiając żadnych śladów na śniegu. Była boso, jak wtedy, w noc świętojańską, ale nie marzła. Również dziecko było bardzo lekko ubrane, w białe spodenki i koszulkę, i mimo zimowego wiatru uśmiechało się.
Christian wstał. Stał na chwiejnych nogach, nie odrywając od niej wzroku. Chciał krzyknąć, ostrzec ją, że lód jest cienki i nie można po nim chodzić ani tańczyć. Widział pęknięcia w lodzie, jedne ledwo zarysowane, inne całkiem spore. W powiewającej sukni nadal tańczyła z dzieckiem na ręku, suknia falowała wokół jej nóg. Śmiała się i machała ręką. Ciemne włosy okalały jej twarz.
Wieża się zachwiała. Wyciągnął ręce, żeby złapać równowagę. Chciał do niej krzyknąć, ale z jego gardła wydobywał się tylko chrypiący odgłos. Wtedy zobaczył mokrą białą rękę. Wysunęła się z wody, próbując złapać tańczącą za nogi, za suknię i wciągnąć do wody. Ujrzał Syrenkę. Jej białą twarz wpatrującą się chciwie w kobietę z dzieckiem, w tych, których kochał.
Ona jej nie widziała, wciąż tańczyła. Chwyciła dziecko za rączkę i pomachała do niego. Jej stopy poruszały się po lodzie, chwilami były o milimetr od usiłującej je pochwycić białej dłoni.
Błysk przeszył mu głowę. Był bezsilny, nic nie mógł zrobić. Zatkał uszy rękami i zamknął oczy. Z jego krtani wydobył się przeraźliwy krzyk. Odbił się od lodu i skał, rozrywając pierś. Umilkł, powoli otworzył oczy. Nie było kobiety ani dziecka. Teraz już wiedział na pewno. Ona nigdy nie da za wygraną, dopóki nie odbierze mu wszystkiego, do końca.
14
Nadal wymagała wiele uwagi. Mama ćwiczyła z nią całe godziny. Zginała jej nóżki i rączki, pokazywała obrazki, puszczała muzykę. Gdy już przyjęła do wiadomości, że z Alice coś jest nie tak, gotowa była poruszyć niebo i ziemię.
Nawet go to nie złościło. Nie nienawidził siostry za to, że matka spędza z nią tyle czasu, bo już nie patrzyła na niego z triumfem. Siedziała cichutko, bawiąc się spokojnie i godzinami powtarzając ciągle ten sam ruch albo patrząc przez okno bądź w ścianę, na której tylko ona coś dostrzegała.
Uczyła się różnych rzeczy. Najpierw siadać, potem pełzać, w końcu chodzić. Zupełnie jak inne dzieci, tylko potrzebowała na to znacznie więcej czasu.
Czasami zdarzało się, że jego spojrzenie spotykało się ponad jej głową ze spojrzeniem ojca. Widział w nim wtedy błysk, którego nie umiał sobie wytłumaczyć. Domyślał się, że ojciec go pilnuje, chroni Alice. Miał ochotę powiedzieć, że to niepotrzebne. Po co miałby jej coś robić? Przecież teraz jest grzeczna.
Nie kochał jej, bo kochał tylko mamę. Ale tolerował. Alice stała się częścią jego świata, częścią rzeczywistości, taką samą jak szum telewizora, łóżko, do którego kładł się wieczorem, albo szelest gazety ojca. Częścią równie oczywistą, jak nic nieznaczącą.
Natomiast Alice go uwielbiała. Nie rozumiał tego. Dlaczego wybrała jego, a nie ich piękną matkę? Rozjaśniała się na jego widok, tylko do niego wyciągała rączki i do niego chciała się przytulać. Nie lubiła, gdy inni ją dotykali. Wyrywała się, gdy mama chciała ją wziąć na ręce i pieścić. Nie rozumiał tego. Gdyby mama zechciała dotykać go i pieścić, zamknąłby oczy i na zawsze został w jej objęciach.
Zdumiewała go bezwarunkowa miłość Alice. I dawała jednocześnie pewną satysfakcję. Przynajmniej komuś na nim zależy. Czasem wystawiał ją na próbę. W tych rzadkich chwilach, gdy ojciec wychodził do łazienki lub po coś do kuchni, sprawdzał, jak daleko sięga jej miłość, ile jest gotowa znieść. Szczypał ją lub ciągnął za włosy. Kiedyś ostrożnie zdjął jej bucik i drasnął nóżkę scyzorykiem, który kiedyś znalazł i zawsze nosił przy sobie.