Przerwała i spojrzała na niego tępym wzrokiem. Wziął ręcznik wiszący koło umywalki i zmoczył rozpuszczalnikiem. Sanna patrzyła. Podniósł ręcznik do góry i złapał za rękę starszego z chłopców. Nie próbował uspokajać, trzeba było działać szybko.
– Spójrz, farba znika. – Całkiem nieźle mu poszło, chociaż mały wił się jak piskorz. – Zaraz ich doczyścimy.
Zdał sobie sprawę, że mówi do Sanny jak do dziecka, ale widocznie tak trzeba było, bo patrzyła coraz przytomniej.
– Jeden gotowy.
Odłożył ręcznik i prysznicem spłukał rozpuszczalnik z jego ciała. Mały wierzgał na oślep, gdy go wyjmował z wanny, ale Sanna chwyciła szlafrok, zawinęła synka, wzięła go na kolana i przytuliła.
– Teraz twoja kolej, malutki.
Młodszy widocznie zrozumiał, że jeśli pozwoli panu policjantowi się umyć, wyjdzie z wanny i też trafi na kolana mamy. Siedział spokojnie. Gösta ponownie zmoczył ręcznik rozpuszczalnikiem i zaczął go czyścić. Po chwili również on wylądował na kolanach mamy, zawinięty w duże prześcieradło.
Z dołu dobiegły głosy. Potem usłyszeli kroki na schodach i w drzwiach stanął Patrik.
– Co się stało? – spytał bez tchu. – Nikomu nic nie jest? Martin mówi, że dzieci są całe i zdrowe. – Spojrzał na zabarwioną na różowo wodę w wannie.
– Są zdrowe, tylko przestraszone. Podobnie jak rodzice. – Gösta wyszedł do przedpokoju i szybko opowiedział Patrikowi, co się stało.
– Nie do wiary. Kto wyczynia takie rzeczy?
– Obaj z Martinem powiedzieliśmy to samo. Coś tu jest nie w porządku. Co najmniej. Wydaje mi się, że Christian nie mówi wszystkiego. – Powtórzył słowa, które Christian wymamrotał.
– Też mam takie wrażenie, i to od jakiegoś czasu. Gdzie on jest?
– W sypialni. Zobaczę, czy jest w stanie z nami rozmawiać.
– Przydałoby się.
W kieszeni Patrika zadzwoniła komórka. Odebrał telefon i drgnął.
– Co ty mówisz? Możesz powtórzyć? – Spojrzał zdumiony na Göstę. Gösta próbował podsłuchać, ale bez powodzenia. – Okej, zrozumiałem. Jesteśmy u Thydella, tu też coś się stało, poradzimy sobie.
Rozłączył się.
– Kenneth Bengtsson został przewieziony do szpitala, do Uddevalli. Rano poszedł pobiegać i ktoś zastawił na niego pułapkę, przeciągnął sznurek przez ścieżkę. Kenneth się potknął i całym ciężarem upadł na stertę potłuczonego szkła.
– Cholera jasna – zaklął szeptem Gösta i po raz drugi tego ranka powiedział: – Co tu się właściwie dzieje?
Erik Lind wpatrywał się w swoją komórkę. Kenneth był w drodze do szpitala, ale, jak zawsze obowiązkowy, poprosił kogoś z załogi karetki, żeby w jego imieniu zadzwonił i uprzedził, że nie przyjdzie do pracy.
Ktoś zastawił na niego pułapkę na ścieżce do joggingu. Erikowi nawet nie przyszło do głowy, że może to pomyłka albo kawał, którego skutków ktoś nie przewidział. Kenneth zawsze biegał taką samą rundkę, co rano, zawsze tą samą trasą. Wszyscy o tym wiedzieli. Dlatego nie miał żadnych wątpliwości, że ktoś chciał mu zrobić krzywdę. To z kolei znaczy, że jemu też zechce zrobić coś złego.
Erik poczuł, że pali mu się grunt pod nogami. W ciągu minionych lat nieraz ryzykował i niejednemu nadepnął na odcisk, ale czegoś takiego nie przewidział. Podobnie jak tego, że będzie się tak bał.
Odwrócił się do komputera i zalogował na stronie swojego banku. Musi sprawdzić, jakie ma możliwości. Różne myśli chodziły mu po głowie. Usiłował się skupić na sumach złożonych na różnych kontach i opanować strach, żeby przygotować plan ucieczki. Zastanawiał się, kim jest autor listów, a jednocześnie morderca Magnusa. Teraz najwyraźniej postanowił się zająć Kennethem. Na razie. Odsunął od siebie te myśli. Nie ma sensu się zastanawiać. To może być ktokolwiek. Powinien zadbać o własną skórę, zabrać, co się da, wyjechać do jakiegoś ciepłego kraju, gdzie nikt go nie dopadnie, i zostać tam, dopóki wszystko się nie uspokoi.
Oczywiście będzie tęsknił za córkami. Są już wprawdzie duże… Zresztą może Louise weźmie się w garść, jeśli sama będzie musiała wziąć za nie odpowiedzialność, zamiast ciągle wisieć na nim. Nie zostawi ich, rzecz jasna, bez grosza, będą miały na koncie dość pieniędzy, żeby dały sobie radę przez jakiś czas. Potem Louise będzie musiała poszukać pracy. Dobrze jej to zrobi. Nie może oczekiwać, że mąż będzie ją utrzymywał do końca życia. Ma pełne prawo tak zrobić. To, czego się dorobił, wystarczy na rozpoczęcie nowego życia i zapewnienie sobie poczucia bezpieczeństwa.
Na razie kontroluje sytuację, powinien tylko dopilnować spraw praktycznych. Na przykład pogadać z Kennethem. Musi jutro do niego pojechać. Liczył, że będzie w dostatecznie dobrym stanie, żeby razem z nim przyjrzeć się kilku liczbom. Wiedział, że to perfidne zwalać mu na głowę całą firmę, w dodatku zaraz po śmierci Lisbet. Zwłaszcza że niestety będą nieprzyjemne reperkusje. Z drugiej strony Kenneth to dorosły facet, może i jemu dobrze zrobi, jeśli go zmusi, żeby w końcu stanął na własnych nogach. Rozmyślając tak, doszedł do wniosku, że zarówno Louise, jak i Kennethowi wyjdzie na zdrowie, jeśli przestanie ich holować.
Pozostaje Cecilia. Wyraźnie oświadczyła, że nie oczekuje od niego żadnej pomocy poza finansową. Przecież może dla niej odłożyć jakąś skromną sumkę.
Tak zrobi. Cecilia też da sobie radę, wszyscy dadzą sobie radę. A dziewczynki na pewno zrozumieją. Z czasem.
Usuwanie kawałków szkła zabrało sporo czasu. Zostały jeszcze dwa. Utkwiły tak głęboko, że ich wyjęcie wymagało poważniejszego zabiegu. Powiedzieli, że i tak miał szczęście, bo duże naczynia krwionośne pozostały nienaruszone. A mogło się źle skończyć. Doktor oznajmił to raźnym tonem.
Kenneth odwrócił się do ściany. Nie rozumieli, że jest mu tak źle, że wolałby, żeby szkło przecięło tętnicę, odcinając ból w sercu razem ze złymi wspomnieniami. Kiedy jechał karetką do szpitala, na sygnale, od którego aż uszy bolały, gdy krzywił się z bólu na każdej nierówności, nagle domyślił się, kto ich ściga, kogo przepełnia taka nienawiść, że musi ich zniszczyć. Kto mu odebrał Lisbet. Przede wszystkim zaś nie potrafił sobie poradzić z myślą, że zanim umarła, poznała prawdę.
Spojrzał na swoje ręce leżące na kołdrze, całe w bandażach. Nogi tak samo. To był jego ostatni maraton. Trzeba prawdziwego cudu, żeby wszystko zagoiło się, jak należy. Tak powiedział doktor. Wszystko jedno. I tak nie zamierzał już biegać.
Przed nią też już nie zamierzał uciekać. Już mu zabrała to, co było dla niego najważniejsze. Reszta się nie liczy. Była w tym jakaś biblijna sprawiedliwość. Z nią nie ma co walczyć. Oko za oko, ząb za ząb.
Kenneth przymknął oczy. Zobaczył to, co dawno temu zepchnął w najgłębsze zakamarki pamięci. Czasem wydawało mu się, że nic się nie stało. Tylko raz wspomnienia wypłynęły na powierzchnię. W tamtą noc świętojańską. Mur się zarysował, ale wytrzymał, a on zepchnął wszystko z powrotem w niepamięć.
Teraz powróciły. Ona to sprawiła. Wyciągnęła na światło dzienne i zmusiła go, żeby spojrzał na siebie. Nie mógł znieść tego, co zobaczył. Przede wszystkim nie mógł się pogodzić z tym, że była to ostatnia rzecz, jakiej Lisbet dowiedziała się przed śmiercią. Czy to wszystko zmieniło? Czy umierając, miała w sercu czarną dziurę zamiast miłości? Czy stał się jej obcy?
Otworzył oczy i spojrzał w sufit. Łzy płynęły mu po policzkach. Może go sobie zabrać. Nie będzie przed nią uciekał.
Oko za oko, ząb za ząb.
16