Kurt Vonnegut
Syreny z Tytana
„Z upływem każdej godziny System Słoneczny jest o czterdzieści trzy tysiące mil bliżej Ławicy Globularnej MI3, należącej do Herkulesa — a mimo to niektóre półgłówki uparcie twierdzą, że coś takiego jak postęp w ogóle nie istnieje”.
Alexowi Vonnegutowi, pracownikowi wywiadu — z najlepszymi życzeniami.
Wszystkie opisane w tej książce osoby, miejsca i zdarzenia, istnieją naprawdę. Tylko niektóre wypowiedzi i myśli są z konieczności tworami autora. Nie zmieniano żadnych nazwisk ku ochronie niewinnych, wychodząc z założenia, że ochrona niewinnych i tak należy do codziennych niebieskich obowiązków Boga Wszechmogącego.
Rozdział 1
Pomiędzy czatą a czartyzmem
„Ktoś tam na górze wyraźnie mnie lubi.”
Dziś każdy już potrafi odnaleźć sens życia w sobie samym.
Ale ludzkość nie zawsze miała tak dobrze. Jeszcze niespełna sto lat temu, mężczyznom i kobietom bardzo trudno było dobrać się do skrytek, które w sobie nosili.
Nie potrafili nazwać po imieniu żadnej z pięćdziesięciu trzech bram duszy.
Każda pozłacana religia to był złoty interes.
Ludzkość, nieświadoma prawd zawartych w każdym człowieku, bez przerwy rozglądała się na zewnątrz — coraz bardziej rozpychała się na zewnątrz. To, o czym ludzkość miała nadzielę się dowiedzieć dzięki rozpychaniu się na zewnątrz, było: kto właściwie odpowiada za stworzenie świata i o co w tym całym stworzeniu chodzi.
Ludzkość wysyłała swoich pierwszoliniowych agentów coraz dalej i dalej na zewnątrz. W końcu posłała ich w kosmos, w pozbawione koloru, smaku i ciężaru morze nie kończącej się zewnętrzności.
Posyłała ich w przestrzeń jak kamienie z procy.
Owi nieszczęśni agenci odkryli to, co zdążono już w wielkiej mierze odkryć na Ziemi: koszmar nie kończącego się bezsensu. Przestrzeń kosmiczna, nieskończona zewnętrzność, oferowała trzy rodzaje rekompensaty: jałową bohaterszczyznę, kiepską komedię lub bezsensowną śmierć.
Nareszcie zewnętrzność utraciła swe wyimaginowane powaby.
Jedynym terenem do poszukiwań pozostała wewnętrzność.
Jedyną terra incognita pozostała dusza ludzka.
Tak to zaczęła się era dobroci i mądrości.
Jacy byli ci ludzie z dawnych czasów, ludzie o duszach jeszcze nie zbadanych?
To, co teraz nastąpi, będzie prawdziwą historią z Epoki Koszmaru, która przypadła, z dokładnością do kilku lat, na okres między Drugą Wojną Światową a Trzecim Wielkim Kryzysem.
Był tłum.
Tłum zgromadził się, gdyż miała nastąpić materializacja. Mężczyzna i pies mieli się zmaterializować, wyłonić z powietrza — z początku jako zarysy — by na koniec zyskać postać równie cielesną, jak każdy inny żywy mężczyzna i każdy inny żywy pies.
Tłum nie miał oglądać materializacji. Materializacja była sprawą ściśle prywatną, odbywała się na prywatnym terenie i tłum otrzymał serdeczne zaproszenie do nieuczestniczenia w obrządku.
Materializacja miała się odbyć — podobnie jak nowoczesne, zgodne z wymogami cywilizacji, wieszanie skazańców — za wysokim, ślepym i strzeżonym murem, A zgromadzony przed murem tłum miał bardzo wiele wspólnego z tłumem zgromadzonym przed murem, za którym wieszają skazańca.
Tłum wiedział, że niczego nie zobaczy, a mimo to jego uczestnikom sprawiało przyjemność samo bycie blisko, gapienie się w ślepy mur i wyobrażanie sobie, co się dzieje po tamtej stronie. Mur potęgował misterium materializacji, tak jak zazwyczaj potęguje misterium egzekucji; fotoplastikonowe przeźrocza mrocznych wyobraźni — fotoplastikonowe przeźrocza, które tłum rzucał na ekran ślepego muru — zmieniały misterium w pornografię.
Miastem tym było Newport, Rhode Island, USA, Ziemia. System Słoneczny, Droga Mleczna. Mur należał do posiadłości Rumfoordów.
Na dziesięć minut przed spodziewaną materializacją agenci policji rozpuścili pogłoskę, że materializacja odbyła się przedwcześnie, i to po tej stronie muru, oraz że mężczyznę wraz z psem można sobie obejrzeć jak na dłoni o dwie przecznice dalej. Tłum zerwał, się do galopu, aby zobaczyć cud na skrzyżowaniu.
Tłum miał hopla na punkcie cudów.
Na końcu tłumu znajdowała się kobieta, która ważyła sto pięćdziesiąt kilo. Charakteryzowała się ponadto wolem, kandyzowanym jabłuszkiem i małą, szarą, sześcioletnią dziewczynką. Dziewczynkę trzymała za rękę i szarpała nią to w jedną, to w drugą stronę, jak piłką na gumce.
— Wando June — powiedziała — jeśli natychmiast nie będziesz grzeczna, już nigdy w życiu nie wezmę cię na materializację.
Materializacje odbywały się od dziewięciu lat, zawsze co pięćdziesiąt dziewięć dni. Najbardziej uczeni i najpoważniejsi ludzie na świecie błagali rozpaczliwie o przywilej ujrzenia materializacji. Niezależnie od formy, w jakiej owi wielcy ludzie werbalizowali swoje prośby, odprawiano ich z kwitkiem. Odmowa, wykaligrafowana ręcznie przez prywatnego sekretarza pani Rumfoord, brzmiała zawsze jednakowo:
Pani Winstonowa Nilesowa Rumfoord uprzejmie zawiadamia, iż nie może wystosować zaproszenia, o jakie Pan zabiega. Pani Rumfoord jest przekonana, że zechce Pan zrozumieć jej uczucia w związku z poruszoną przez Niego sprawą: zjawisko, które życzy Pan sobie obserwować, jest tragedią rodzinną, przedmiotem z pewnością niezbyt stosownym dla obserwacji przez osoby postronne, jakkolwiek szlachetnie motywowałyby owe osoby własną ciekawość.
Pani Rumfoord i jej personel nie odpowiadali na żadne z dziesiątków pytań w sprawie materializacji, jakie do nich napływały. Pani Rumfoord w minimalnym jedynie stopniu poczuwała się do obowiązku udzielania światu informacji. Ów niewymiernie skromny obowiązek spełniała wydając sprawozdanie w dwadzieścia cztery godziny po każdej materializacji. Długość jej sprawozdań nigdy nie przekraczała stu słów. Służący wywieszał sprawozdania w szklanej gablocie przytwierdzonej do muru tuż przy jedynym wejściu na teren posesji.
Jedynym wejściem na teren posesji była lilipucia bramka w zachodniej części muru. Bramka miała zaledwie cztery i pół stopy wysokości. Sporządzona była z żelaza i zamknięta na wielką zasuwę typu Yale.
Szerokie bramy posesji zamurowano.
Sprawozdania, które pojawiały się w szklanej gablocie przy żelaznej bramce, były nieodmiennie zdawkowe i podszyte irytacją. Zawarte w nich informacje mogły jedynie sfrustrować każdego, kto miał w sobie choćby iskierkę ciekawości. Podawano tam dokładny czas materializacji męża pani Rumfoord, Winstona, i jego psa Kazaka, a także dokładny czas ich dematerializacji. Stan zdrowia mężczyzny i psa określano nieodmiennie jako dobry. W sprawozdaniach sugerowano, że małżonek pani Rumfoord widzi wyraźnie zarówno przeszłość, jak i przyszłość, nie pokuszono się jednak o podanie przykładów widzeń w którymkolwiek z tych kierunków.
Tłum został odholowany spod muru posesji, aby umożliwić wynajętej limuzynie bezkolizyjne dotarcie do żelaznej bramki w zachodniej ścianie muru. Drobny mężczyzna w stroju edwardiańskiego dandysa wysiadł z limuzyny i pokazał jakiś papier strzegącemu bramki policjantowi. Mężczyznę maskowały ciemne okulary i sztuczna broda.
Policjant kiwnął głową, a mężczyzna własnoręcznie otworzył drzwi wydobytym z kieszeni kluczem. Znurkował na drugą stronę i z głośnym szczękiem zatrzasnął bramkę za sobą.