Rok dziesięciomilionowy miał być, według Koradubiana, rokiem generalnych porządków. Wszystkie dokumenty dotyczące okresu między śmiercią Chrystusa a rokiem milionowym miały zostać wywiezione na śmietniska i puszczone z dymem. A to dlatego, że — zdaniem Koradubiana — muzea i archiwa zaczną do tego czasu literalnie spychać to, co żywe, z powierzchni Ziemi.
Okres miliona lat, którego dotyczyło spalone barachło, miał zostać podsumowany w podręcznikach historii jednym zdaniem, Według Koradubiana, zdanie to miało brzmieć: „Po śmierci Jezusa Chrystusa nastąpił okres restabilizacji, który trwał, w przybliżeniu, milion lat”.
Winston Niles Rumfoord roześmiał się i odłożył tygodnik ze wspomnieniami Koradubiana. Nic tak nie mogło uradować Rumfoorda jak fachowo wykonane, piramidalne oszustwo.
— Rok dziesięciomilionowy — rzekł Rumfoord na glos, — Rok fajerwerków, defilad i światowych jarmarków. Wymarzony rok na rozsadzanie kamieni węgielnych i wykopywanie z ziemi puszek zawierających opisy — współczesności, które ludzie z upodobaniem w niej zagrzebywali.
Rumfoord nie mówił bynajmniej sam do siebie. Ktoś towarzyszył mu w Muzeum Kajtka.
Tym kimś była jego żona, Beatrycze.
Beatrycze siedziała w fotelu naprzeciwko Rumfoorda. Zeszła na dół, aby zwrócić się do męża o pomoc w godzinie wielkiej potrzeby.
Rumfoord umiejętnie zmienił temat.
Beatrycze, która w białym peniuarze i tak już wyglądała jak duch, zrobiła się sina.
— Człowiek to jednak optymistyczne zwierzę! — rzekł z ożywieniem Rumfoord. — Wyobrażać sobie, że gatunek ludzki przetrwa następne dziesięć milionów lat, jakbyśmy byli zaprojektowani równie optymalnie jak żółwie! — Wzruszył ramionami — A może, kto wie, może rodzaj ludzki właśnie przetrwa tak długo, z czystej przekory. Jak sądzisz?
— Co? — spytała Beatrycze.
— Spróbuj zgadnąć, jak długo jeszcze rasa ludzka posiedzi na Ziemi — zaproponował Rumfoord.
Spomiędzy zaciśniętych zębów Beatrycze wydobył się słaby, przenikliwy, powstrzymywany dźwięk, którego wysokość przekraczała nieomal barierę ludzkiego słuchu. Dźwięk ów zawierał w sobie tę samą zgubną obietnicę, co świst lotek spadającej bomby.
Potem nastąpiła eksplozja. Beatrycze przewróciła fotel, zaatakowała szkielet i cisnęła go w kat, gdzie rozpadł się na kawałki. Opróżniała półki Muzeum Kajtka, roztrzaskując eksponaty o ściany i rozdeptując je na podłodze.
Rumfoord oniemiał.
— Boże święty — wyjąkał. — Dlaczegoś ty to zrobiła?
— Podobno wiesz wszystko — odparła histerycznie Beatrycze. — Podobno nic ci nie trzeba mówić. Poczytaj sobie w moich myślach — i tyle!
Rumfoord przyłożył dłonie do skroni i wybałuszył oczy.
— Szumy… słyszę tylko szumy — powiedział.
— A co byś jeszcze chciał? — piekliła się Beatrycze. — lada chwila znajdę się na bruku, bez grosza przy duszy, a mój małżonek śmieje się ze mnie w najlepsze i wymyśla zagadki!
— To nie była zwykła zagadka — przerwał jej Rumfoord. — Prosiłem cię, byś się zastanowiła, ile lat przetrwa jeszcze rodzaj ludzki. Sadziłem, że pomoże ci to ujrzeć własne problemy w odpowiedniej perspektywie.
— Mam gdzieś rodzaj ludzki! — oświadczyła Beatrycze.
— Tak się składa, że do niego należysz — przypomniał jej Rumfoord.
— W takim razie chętnie zamieniłabym się z szympansem! — odparła Beatrycze. — żaden szympans nie stałby spokojnie z boku, patrząc, jak jego żonie odbierają wszystkie banany. Żaden szympans nie starałby się zmienić swej żony w kosmiczną kurwę dla Malachiego Constanta z Hollywood!
Wyrzuciwszy z siebie te straszliwe słowa, Beatrycze spokorniała nieco. Ze znużeniem pokręciła głową.
— A więc, jak długo jeszcze rasa ludzka posiedzi na Ziemi, wielmożny panie? — zapytała.
— Nie wiem — odpowiedział Rumfoord.
— Myślałam, że wiesz wszystko — powiedziała Beatrycze. — Po prostu zajrzyj w przyszłość.
— Zaglądam w przyszłość — rzekł Rumfoord — i widzę, że kiedy rasa ludzka wymrze, nie będzie mnie już w Systemie Słonecznym. Tak więc, koniec jest dla mnie taką samą tajemnicą jak dla ciebie.
W Hollywood, Kalifornia, błękitny telefon w budce ze sztucznego kryształu stojącej tuż przy basenie Malachiego Constanta, dzwonił i dzwonił bez ustanku.
Stoczenie się człowieka do pozycji godnej zwierzęcia jest zawsze faktem żałosnym. O ileż większa żałość, jeśli człowiek taki miał przed sobą świetlane perspektywy!
Malachi Constant spał snem opoja w przestronnym rynsztoku swojego basenu w kształcie nerki. Rynsztok wypełniony był ciepłą wodą na głębokość ćwierci cala. Constant miał na sobie niebiesko-zielone wieczorowe slipy i smoking ze złotego brokatu. Ubranie przemokło do suchej nitki.
Był całkiem sam.
Basen był niegdyś szczelnie pokryty falującym dywanem gardenii, lecz uporczywy poranny wietrzyk zepchnął wszystkie kwiaty w jeden kąt. Wyglądało to teraz jak koc zwinięty w nogach łóżka. Zwijając koc, wietrzyk obnażył dno basenu wyłożone odłamkami szkła, wiśniami, zrzynkami skórki od cytryny, petami peyotlu, plasterkami pomarańczy, nadziewanymi oliwkami, surową cebulą, telewizorem, strzykawką i wrakiem białego fortepianu. Na powierzchni unosiły się pety po cygarach i papierosach, także i tych z marihuaną.
Basen przypominał w sumie raczej kocioł piekielny niż urządzenie rekreacyjne.
Jedna ręka Constanta zwisała do basenu. Na zanurzonym w wodzie nadgarstku błysnął zegarek słoneczny. Zegarek nie chodził.
Telefon dzwonił dalej.
Constant wybełkotał coś, ale się nie poruszył. Telefon ucichł. Po upływie dwudziestu sekund rozdzwonił się na nowo.
Constant jęknął, usiadł, znowu jęknął.
Z wnętrza domu dobiegł go energiczny, żwawy stukot wysokich obcasów o posadzkę. Olśniewająca, pewna siebie blondyna przeszła z domu do budki telefonicznej, po drodze rzucając Constantowi spojrzenie pełne wyniosłej pogardy.
Żuła gumę.
— Taa? — powiedziała do słuchawki. — A, to znowu pan. Tak, obudził się. Hej! — wrzasnęła w kierunku Constanta. Skrzeczała jak kawka. — Hej tam, kosmonauta!
— Mmm? — zainteresował się Constant.
— Dzwoni do ciebie jeden facet, prezes jakiegoś tam towarzystwa.
— Jakiego towarzystwa? — zapytał Constant.
— Jak się nazywa to, czego pan jest prezesem? — zapytała kobieta w słuchawkę. Rozmówca odpowiedział. — Magnum Opus — powtórzyła. — Ransom K. Fern z Magnum Opus.
— Powiedz mu… powiedz mu, że później do niego zadzwonię — zdecydował Constant.
Kobieta przekazała informację i otrzymała w zamian kolejną wiadomość dla Constanta.
— On mówi, że składa wymówienie.
Constant podniósł się niepewnie, pocierając twarz dłońmi.
— Wymówienie? — powtórzył nieprzytomnie. — Stary Fern składa wymówienie?
— No właśnie — potwierdziła kobieta. Uśmiechnęła się ze złośliwą satysfakcją. — On mówi, że nie stać cię już na wypłacenie mu poborów. Mówi, żebyś najlepiej przyjechał pogadać z nim osobiście, zanim pójdzie sobie do domu. — Zaśmiała się. — Mówi, że jesteś spłukany do suchej nitki.
Tymczasem w Newport odgłosy szału Beatrycze Rumfoord ściągnęły do Muzeum Kajtka lokaja imieniem Moncrief.
— Pani wołała, proszę pani?
— Raczej wrzeszczałam, Moncrief — poprawiła go Beatrycze.
— Pani niczego nie potrzebuje, dziękuję, Moncrief — wtrącił się Rumfoord. — Wdaliśmy się po prostu w ożywioną dyskusję.