Stał się przezroczysty.
Zaczął się kurczyć i wirować obłąkańczo na posadzce hallu, jak piłka pingpongowa na patelni.
Wreszcie znikł.
Już było po psie.
Beatrycze bez oglądania się za siebie wiedziała, że jej małżonek także zniknął.
— Kazak? — szepnęła z wysiłkiem. Strzeliła palcami, jakby chciała przywołać psa. Jej palce nie miały dość siły, aby wydać jakikolwiek dźwięk.
— Dobry piesek — szepnęła Beatrycze.
Rozdział 3
Stawiam na ciepłe bułki
„Mówią, mój synu, że w tym kraju nie ma monarchii — a chcesz, żebym ci powiedział, jak zostać królem Stanów Zjednoczonych Ameryki? Wystarczy wpaść do dziury w klozecie i wyjść stamtąd rozsiewając zapach róż”.
Magnum Opus — towarzystwo z siedzibą w Los Angeles, które prowadziło interesy Malachiego Constanta — zostało założone przez jego ojca. Mieściło się ono w trzydziestojednopiętrowym budynku. Magnum Opus, będąc w posiadaniu całego budynku, zajmowało tylko trzy najwyższe kondygnacje, resztę zaś dzierżawiły kontrolowane przez nie spółki.
Niektóre spółki, sprzedane ostatnio przez Magnum Opus, właśnie się wyprowadzały. Inne, zakupione ostatnio przez Magnum Opus, właśnie się wprowadzały.
Lokatorami byli, między innymi: Wehikuł Międzygwiezdny, Księżycowa Poświata, Nafta Fandango, Koleje Wąskotorowe Lennoxa, Kąsek, Środki Farmakologiczne „Sanitariuszka”, Siarka Lewisa-Marwina, Aparatura Elektroniczna Dupree, Piecoelektryk Uniwersalny, Psychoanaliza Niezależna, Towarzystwo Eda Muira, Maszyny Rolnicze „Dobra Robota”, Farby i Lakiery Wilkinsona, Amerykańskie Towarzystwo Lewitacyjne, Lotem Bliżej, Koszule „Król Relaksu”, a także Wzór Cnót — spółka do spraw nagłych wypadków i Kalifornijskie Towarzystwo Ubezpieczeniowe.
Budynek Magnum Opus był smukłym, pryzmatycznym, dwunastościennym punktowcem. Całą powierzchnię ścian pokrywały niebieskozielone szyby, dołem przechodzące w róż. W interpretacji architekta dwanaście ścian miało symbolizować dwanaście największych religii świata. Nikt jakoś nie kazał architektowi wyliczyć owych religii.
I całe szczęście, gdyż nie uzyskałby odpowiedzi.
Na dachu znajdowało się prywatne lądowisko dla helikopterów.
Cień i szum śmigieł helikoptera Constanta, który osiadał właśnie na lądowisku, skojarzył się wielu ludziom na dole z cieniem i szumem skrzydeł świetlistego Anioła Śmierci. Skojarzenie to było wynikiem krachu na giełdzie, niedostatku pieniędzy i pracy…
A zwłaszcza tego, że najgłębszy krach, który pociągnął za sobą resztę, dotknął liczne przedsiębiorstwa Malachiego Constanta.
Constant sam pilotował helikopter, gdyż cała jego służba złożyła w przeddzień wymówienie. Constant był beznadziejnym pilotem. Osadził maszynę z impetem, od którego zadrżał cały gmach.
Constant przybył na konferencję z Ransomem K. Fernem, prezesem Magnum Opus.
Fern oczekiwał Constanta na trzydziestym pierwszym piętrze, które było jednym wielkim pomieszczeniem — gabinetem Constanta.
Wystrój gabinetu był dość niesamowity, gdyż meble w ogóle nie miały nóg. Każdy przedmiot podwieszony był magnetycznie na odpowiedniej wysokości.
Stoły, biurko, barek i kanapy unosiły się swobodnie w postaci blatów. Fotele dryfowały w postaci odchylonych do tyłu kubełków. A najbardziej niesamowite wrażenie sprawiały rozproszone wszędzie ołówki i notesy, gotowe służyć każdemu, kogo olśniłby akurat pomysł wart zanotowania.
Dywan był zielony jak trawa, a to z tej prostej przyczyny, że istotnie była to trawa — żywa trawa, gęsta jak na polu golfowym.
Malachi Constant prywatną windą zjechał z lądowiska do gabinetu. Kiedy drzwi windy rozsunęły się z cichym świstem, Constant stanął zdumiony beznogim umeblowaniem i dryfującą w powietrzu papeterią. Nie zaglądał do biura od ośmiu miesięcy. Ktoś przemeblował mu gabinet.
Ransom K. Fern, podstarzały prezes Magnum Opus, stał przy oknie, które biegło od podłogi do sufitu, i wyglądał na miasto. Ubrany był w czarny pilśniowy kapelusz i czarny trencz. Pod pachą dzierżył bambusową laseczkę. Był niewiarygodnie chudy — jak zwykle.
— Dupka jak u zajączka — mawiał o Fernie ojciec Malachiego Constanta. — Ransom K. Fern jest jak wielbłąd, który strawił już zawartość obu garbów, a teraz spala całą resztę, z wyjątkiem włosów i gałek ocznych.
Według danych, które opublikowało Biuro Urzędu, Skarbowego, Fern był najlepiej opłacanym urzędnikiem w kraju. Jego pensja wynosiła okrągły milion dolarów, rocznie — plus prawo kupna akcji po cenach nominalnych i dodatek drożyźniany.
Fern przyszedł do Magnum Opus mając dwadzieścia dwa lata. Teraz miał sześćdziesiąt.
— Ktoś… Ktoś tu zrobił przemeblowanie — wydukał Constant.
— Tak — odparł Fern, nie odwracając się od okna. — Istotnie.
— To pan? — Zapytał Constant.
Fern pociągnął nosem, nie spiesząc się z odpowiedzią.
— Sądziłem, że powinniśmy okazać lojalność produktom własnej firmy.
— Ja… nigdy czegoś podobnego nie widziałem — wyjąkał Constant. — Latające meble… Bez nóg…
— Siła magnetyczna — wyjaśnił Fern.
— No tak… Tak, jak się człowiek trochę oswoi z tym widokiem, wygląda to nawet wspaniale — powiedział Constant. — Któraś z naszych firm — „produkuje te rzeczy?
— Amerykańskie Towarzystwo Lewitacyjne — objaśnił Fern. — Kazał pan kupić, więc kupiliśmy.
Ransom K. Fern odwrócił się od okna. Jego twarz stanowiła niepokojącą kombinację dziecinności i starości. Nie było w niej ani śladu pośrednich stadiów procesu starzenia się — ani śladu po mężczyźnie trzydziesto-, czterdziesta- czy pięćdziesięcioletnim, który przecież pozostał w tyle. Tylko wiek młodzieńczy i starość. Tak jakby siedemnastolatek pomarszczył się gwałtownie i wyblakł od fali gorąca.
Fern czytywał dwie książki dziennie. Mówi się, że ostatnim człowiekiem obeznanym z całą współczesną sobie kulturą był Arystoteles. Ransom K. Fern w znacznym stopniu zbliżył się do osiągnięć Arystotelesa. Miał tylko trochę mniej szczęścia w systematyzowaniu własnej wiedzy.
Intelektualna góra porodziła filozoficzną mysz — Fern sam najgłośniej przyznawał, że była to mysz, w dodatku mocno niemrawa. A oto jak Fern wykładał swoją filozofię życiową w przeciętnej towarzyskiej rozmowie, przy użyciu najprostszych terminów:
— Podchodzisz, dajmy na — to, do człowieka — i mówisz: „Jak leci, Joe?” A on ci na to: „Świetnie, świetnie, lepiej być nie może”. A ty patrzysz mu w oczy i widzisz przecież, że trudno gorzej. Jak się tak dobrze przyjrzeć, wszystkim układa się parszywie, wszystkim bez wyjątku? Z czego, psia mać, — wniosek, że człowiekowi nic nie jest w stanie pomóc.
Fern nie przejmował się zbytnio własną filozofią. Nie popadał z jej powodu w medytacje.
Stał się za to dzięki niej bezlitośnie czujny.
Pomagała mu też w interesach, gdyż w oparciu o nią Fern automatycznie zakładał, że człowiek, z którym ma do czynienia, jest znacznie słabszy i znacznie bardziej wszystkim znudzony, niż na to wygląda.
Bywało, że wypowiadane półgębkiem komentarze Ferna bawiły ludzi — ale tylko tych o mocnych żołądkach.
Jego sytuacja życiowa — praca u Noela, a następnie Malachiego Constanta — sprawiła, że prawie wszystko, co mówił, brzmiało tragikomicznie. Fern przewyższał, bowiem obu Constantów, papę i syna, pod każdym względem — za wyjątkiem jednego, a był to zarazem jedyny naprawdę liczący się wzgląd. Otóż, ograniczeni, prostaccy i nieokrzesani Constantowie mieli nieprzebrane pokłady szczęścia w życiu.