Выбрать главу

Program działania na najbliższe dwanaście miesięcy uwzględniał kolejno: „Granadę” — Nafta, Instalacje Elektryczne. Bystre Oko, Instytut Ziemniaka, Inkubatory „Epoka” oraz Mikroaeroplany „Ikar”.

Co do ostatniej spółki, Constant zakupił ją w całości.

W dwa dni później „Ikar” otrzymał długoterminowy kontrakt rządowy na budowę rakiet międzykontynentalnych, dzięki któremu stał się wart — szacując bardzo oszczędnie — pięćdziesiąt dziewięć milionów dolarów. Noel Constant kupił go za dwadzieścia dwa miliony.

Noel Constant wydał w sprawie spółki jedną jedyną decyzję wykonawczą. Decyzja miała formę polecenia, wypisanego na pocztówce z adresem zwrotnym „Hotel Wilburhampton”. Pocztówka, adresowana do prezesa spółki, nakazywała zmienić nazwę firmy na Wehikuł Międzygwiezdny, jako że spółka dawno już wyszła poza eksperymentowanie na konstrukcjach helikopterowych.

Fakt wykorzystania przez Constanta władzy — jakkolwiek w skromnym stopniu — miał w istocie wielkie znaczenie, dowodził bowiem, że Constant po raz pierwszy w życiu zainteresował się czymś, co posiadał. I mimo że wartość akcji firmy „Ikar” dawno się już podwoiła, Constant nie sprzedał ich w całości. Sprzedał zaledwie czterdzieści dziewięć procent.

Od tego czasu Constant nadal korzystał z doradztwa Biblii Gideona, lecz jeśli trafił na firmę, która naprawdę mu się spodobała, zatrzymywał w niej dla siebie spory udział.

Przez pierwsze dwa lata, w pokoju 223 hotelu Wilburhampton Noela Constanta odwiedzał tylko jeden gość. Gość ten nie wiedział, że Constant jest bogaty. Gościem tym była pokojówka, Florencja Whitehill, która za skromną opłatą spędzała z Constantem co dziesiątą noc.

Podobnie jak cały pozostały personel hotelu Wilburhampton, Florencja wierzyła, że Constant handluje znaczkami pocztowymi. Higiena osobista nie była mocną stroną Noela Constanta. Nietrudno było uwierzyć, że z racji uprawianego zawodu ma on częsty kontakt z substancjami klejącymi.

Jedynymi ludźmi, którzy znali bogactwo Constanta, byli pracownicy Biura Urzędu Skarbowego i renomowanej firmy Clough i Higgins, zajmującej się księgowością.

Po dwóch latach do pokoju 223 wszedł drugi gość.

Drugim gościem był chudy, czujny, niebieskooki mężczyzna, lat dwadzieścia dwa. Przedstawiwszy się jako pracownik Biura Urzędu Skarbowego Stanów Zjednoczonych, pozyskał on z miejsca baczną uwagę Noela Constanta.

Constant zaprosił młodzieńca do środka i wskazał mu miejsce do siedzenia na łóżku. Sam nie siadał.

— Przysłali mi chłopczyka, co? — zagadnął Noel Constant.

Gość nie wydawał się tym urażony. Obrócił żart na własną korzyść, włączając go do mrożącej krew w żyłach wizytówki własnej osoby:

— Chłopczyka o sercu z kamienia i mózgu jak komputer, panie Constant. Poza tym, ukończyłem Harvard Bussiness School.

— Możliwe — zgodził się Constant. — Ale i tak nic mi pan nie zrobi. Nie jestem winien Rządowi Federalnemu ani centa.

Smarkaty gość kiwnął głową.

— Wiem, wiem — powiedział. — Wszystko się zgadza, jak w zegarku.

Młodzieniec rozejrzał się po pokoju. Nędza go nie zdziwiła. Był wystarczająco oblatany, aby spodziewać się, że trafi na nienormalną sytuację.

— Od dwóch lat zajmuję się pańską sytuacją dochodowo-podatkową — oświadczył — i, według moich obliczeń, nikt na świecie nie ma tyle szczęścia, co pan.

— Szczęścia? — powtórzył Noel Constant.

— Tak sądzę — potwierdził gość. — A pan nie? Proszę mi na przykład powiedzieć, co produkuje spółka Czysty Zysk.

— Czysty Zysk? — powtórzył z roztargnieniem Noel Constant.

— Przez okres dwóch miesięcy pański udział w tej spółce wynosił pięćdziesiąt trzy procent — poinformował go młodzieniec.

— No… podnośniki do… podnoszenia różnych przedmiotów — dukał niepewnie Noel Constant. — I rozmaite produkty uboczne.

Gość uśmiechnął się, wywijając górną wargę.

— W takim razie miło mi pana powiadomić, że Czysty Zysk to nazwa, którą rząd podczas ostatniej wojny nadał tajnemu laboratorium, zajmującemu się badaniem podwodnych urządzeń nasłuchowych. Po wojnie laboratorium sprzedano prywatnemu przedsiębiorcy, nazwy zaś nie zmieniano, gdyż prace miały nadal charakter ściśle tajny, a jedynym klientem spółki pozostał rząd.

A może mi pan powie — ciągnął młodzieniec — czego takiego dowiedział się pan o Specjalności Teksasu, że uznał pan tę spółkę za godną inwestycji? Myślał pan może, że wyrabiają tam kowbojskie kapelusze i colty na kapiszony?

— Czy Urząd Skarbowy żąda ode mnie wyjaśnień w tych sprawach? — zapytał Noel Constant. — Każe mi pan opisać ze szczegółami każda firmę, bo w przeciwnym razie stracę wszystkie pieniądze?

— Pytałem z ciekawości. Sądząc z pańskiej reakcji, nie ma pan zielonego pojęcia o profilu produkcji Specjalności Teksasu. Chcę więc poinformować pana, że Specjalność Teksasu w ogóle nie zajmuje się produkcją, a jedynie posiada patenty urządzeń do bieżnikowania opon.

— Może byśmy tak przeszli do spraw Biura Urzędu Finansowego — przerwał mu cierpko Constant.

— Ja już tam nie pracuję — odparł młodzieniec. — Dziś rano zrezygnowałem z posady, która dawała mi sto czternaście dolarów tygodniowo, a zrobiłem to po to, by podjąć pracę za dwa tysiące tygodniowo.

— U kogo mianowicie? — zainteresował się Constant.

— U pana — odparł młodzieniec. Wyciągnął dłoń i przedstawił się: — Ransom K. Fern.

Pewien profesor w Harvard Bussiness School — ciągnął — powtarzał mi zawsze, że jestem bystry, ale jeśli chcę dojść do pieniędzy, muszę „trafić na swojego faceta”. Nie chciał mi nigdy wyjaśnić, co to znaczy. Mówił, że prędzej czy później sam się dowiem. Zapytałem go, jak mam szukać swojego faceta, a on poradził mi, żebym na jakiś rok zaczepił się w Biurze Urzędu Skarbowego.

Kiedy sobie przejrzałem pańskie kwity podatkowe, panie Constant, olśniło mnie nagle, że już wiem, co mój profesor miał na myśli. Chodziło mu o to, że jestem bystry i rzetelny, ale nie mam zbyt wiele szczęścia w życiu. Musiałem trafić na kogoś, kto miałby niewiarygodnie dużo szczęścia. No i trafiłem.

— Dlaczego miałbym panu płacić dwa tysiące dolarów tygodniowo? — zdziwił się Constant. — Widzi pan, jak mieszkam i kto się mną zajmuje, i wie pan, jak im za to płacę.

— Tak — przyznał Fern. — Ale ja mogę panu w tej chwili pokazać, gdzie można było zarobić dwieście milionów, a pan zarobił pięćdziesiąt dziewięć. Pan nie ma zielonego pojęcia o prawie handlowym, o prawie podatkowym, nawet o zwykłej procedurze handlowej.

W tym miejscu Fern, by udowodnić swoje słowa, zademonstrował Noelowi Constantowi, ojcu Malachiego, schemat organizacyjny zatytułowany Magnum Opus Incorporated. Była to idealna machina do gwałcenia tysięcy przepisów bez konieczności wdawania się w kolizję choćby i z kodeksem drogowym.

Noel Constant był tak zachwycony tym pomnikiem ku czci hipokryzji i trzeźwej praktyki, że natychmiast zdecydował się na dokonanie zakupu bez konsultacji z Biblią.

— Panie Constant, sir — powiedział Fern. — Czy pan nic nie rozumie? Magnum Opus to jest właśnie pan, pan jest przewodniczącym zarządu, a ja dyrektorem. W tej chwili Urząd Skarbowy widzi pana, panie Constant, jak na dłoni, jak sprzedawcę jabłek na rogu ulicy. A proszę sobie tylko wyobrazić, jak trudno byłoby podglądać pana w biurowcu utkanym aż po dach przemysłowymi biurokratami — ludźmi, którzy ciągle coś gubią, używają złych formularzy, wymyślają nowe formularze, wszystkiego żądają w czterech egzemplarzach i rozumieją najwyżej jedną trzecią z tego, co się do nich mówi; ludźmi, którzy bez przerwy udzielają mylnych odpowiedzi, aby zyskać czas do namysłu, którzy decyzje podejmują tylko na wyraźne polecenie, a potem zacierają po sobie ślady; ludźmi, którzy z całą powagą mylą się w dodawaniu i odejmowaniu, którzy, gdy mają chandrę — zwołują zebrania, a gdy czują się odtrąceni — piszą pamiętniki; ludźmi, którzy nigdy niczego nie wyrzucają, chyba że chodzi o rzecz, za którą sami mogliby wylecieć. Każdy biurokrata, pod warunkiem, że będzie odpowiednio energiczny i pomysłowy, jest w stanie wyprodukować rocznie tonę absolutnie bezsensownych papierów na użytek Biura Urzędu Skarbowego. W gmachu Magnum Opus takich biurokratów zasiądą tysiące! A pan i ja możemy zająć dwa najwyższe piętra i będzie pan mógł spokojnie śledzić bieżącą sytuację, dokładnie tak jak teraz. — Fern rozejrzał się po pokoju. — A właśnie, jak pan to teraz robi? Pisze pan wypaloną zapałką po marginesach książki telefonicznej?