Właściwe pytanie dotyczyło zależności między paleniem papierosów marki Księżycowa Poświata, a zdolnościami rozrodczymi człowieka. Zależność ta była następująca:
„Ludzie, którzy palą papierosy marki Księżycowa Poświata, nie mogą mieć dzieci, nawet gdyby chcieli” — wyrecytował Fern.
Naturalnie — ciągnął — na świecie żyją żigolacy, panienki na zawołanie i nowojorczycy, których raduje wyzwolenie się spod praw natury. Jednak w opinii Komórki Prawnej Magnum Opus, którą komórka ta wydała, zanim uległa likwidacji, kilka milionów ludzi może z powodzeniem zaskarżyć nas do sądu o to, że papierosy marki Księżycowa Poświata pozbawiły ich dosyć istotnego przeżycia. W rzeczy samej… rozkosze głębi!
Liczbę byłych palaczy Księżycowej Poświaty w tym kraju szacuje się na dziesięć milionów — ciągnął Fern. — Wszyscy są bezpłodni. Jeśli zaledwie co dziesiąty zaskarży pana o straty nie posiadające wymiernej wartości, jeśli wystąpi o skromne odszkodowanie w wysokości pięciu tysięcy dolarów — rachunek wyniesie pięć miliardów, nie licząc kosztów sądowych. Pan zaś nie dysponuje pięcioma miliardami. Po krachu na giełdzie i zakupieniu przedsiębiorstw typu Amerykańska Lewitacja, nie jest pan wart nawet pięciuset milionów.
Koncern tytoniowy Księżycowa Poświata, to pan — ciągnął Fern. — Magnum Opus, to także pan. Wszystko, co pan reprezentuje, zostanie, jedno po drugim, zaskarżone do sądu. I jeśli nawet strona skarżąca nie zdoła wycisnąć z pomidora prawdziwej krwi, na pewno uda jej się w trakcie usiłowań skutecznie zdusić sam pomidor.
Fern skłonił się ponownie.
— Spełnię teraz swój ostatni zawodowy obowiązek, czyli poinformuję pana, że ojciec pański napisał do pana list, który miał pan otrzymać w chwili, gdy przestanie panu dopisywać szczęście. Otrzymałem polecenie umieszczenia tego listu pod poduszką w pokoju 223 hotelu Wilburhampton, gdyby rzeczywiście znalazł się pan pod wozem. Umieściłem go tam godzinę temu.
A teraz, jako pokorny i wierny sługa korporacji, chcę pana prosić o maleńką przysługę — oświadczył Fern. — Jeśli list ten zawiera choćby namiastkę odpowiedzi na pytanie, o co właściwie chodzi w życiu, byłbym zobowiązany, gdyby przekazał mi pan tę informację na telefon domowy.
Ransom K. Fern zasalutował, dotykając ronda pilśniowego kapelusza bambusową laseczką.
— Do widzenia, panie Magnum Opus Junior. Do widzenia.
Hotel Wilburhampton była to frymuśna, trzypiętrowa budowla w stylu Tudorów, stojąca naprzeciwko biurowca Magnum Opus, w kontekście którego przypominała rozbebeszone łóżko u stóp archanioła Gabriela. Sosnowe listwy, wkomponowane w sztukaterię fasady, miały niby świadczyć o tym, że hotel ma konstrukcję półdrewnianą. Celowo zapadnięty dach miał świadczyć o starożytności budowli. Obłe, niskie, podwinięte okapy miały świadczyć o tym, że dach był kryty strzechą. Okna były maleńkie, o romboidalnych szybkach.
Niewielki barek hotelowy nazywano Salą Słucham Pana.
W Sali Słucham Pana znajdowało się aktualnie troje ludzi: barman i dwójka klientów. Klientami byli: chuda kobieta i gruby mężczyzna — na oko oboje starzy. Nikt z personelu nie znał tych ludzi, a mimo to zdawało się, że siedzą w Sali Słucham Pana od stu lat. Mieli idealne barwy ochronne, gdyż oboje wyglądali jak zmajstrowani w połowie z drewna, oboje byli przygarbieni, kryci słomą i wyposażeni w malutkie okienka.
Podawali się za parę emerytowanych nauczycieli szkoły średniej ze Środkowego Zachodu. Grubas przedstawił się jako George M. Helmholtz, były dyrygent chóru szkolnego. Chuda kobieta przedstawiła się jako Roberta Wiley, była nauczycielka algebry.
Oboje najwyraźniej dopiero na starość odkryli zalety alkoholu i cynizmu. Żadnego drinka nie zamówili dwukrotnie, korciła ich zawartość każdej kolejnej butelki — a to „Złocisty świt”, a to „Piękna Helena”, a to plui d’or, a to koktajl „Wesoła wdówka”.
Barman od razu zorientował się, że nie ma do czynienia z alkoholikami. Znał ten typ ludzi i uwielbiał go: była to po prostu para postaci z „Saturday Evening Post”, bliska końca swojej drogi.
Kiedy przestawali wypytywać o zawartość butelek, nie różnili się niczym od milionów innych amerykańskich bywalców barów w pierwszym dniu Nowej Ery Kosmicznej. Mocno siedząc na stołkach, ze wzrokiem wbitym w rzędy butelek, bezustannie poruszali ustami, ćwicząc różne sposoby wyrażania pogardy za pomocą nic nie znaczących uśmieszków, grymasów i szyderczych min.
Obraz Ziemi jako bożego statku kosmicznego, nakreślony przez ewangelistę Bobby Dentona, okazał się niezwykle celny — zwłaszcza w odniesieniu do bywalców barów. Helmholtz i panna Wiley zachowywali się jak pilot i drugi pilot statku odbywającego piramidalnie bezsensowną podróż kosmiczną, której końca w ogóle nie przewidywano. Nietrudno było ulec złudzeniu, że kiedyś tam, u zarania podróży, oboje byli pełni werwy, silni młodością i wyszkoleniem technicznym, i że stojące przed nimi butelki to przyrządy, z których od niepamiętnych lat nie spuszczają bacznego oka.
Nietrudno było uwierzyć, że z każdym dniem kosmiczny chłopak i kosmiczna dziewczyna stawali się ociupinkę bardziej zaniedbani, aż po stan obecny, gdy swoim wyglądem przynosili wstyd całej Pan-Galaktycznej Służbie Kosmicznej.
Helmholtz miał rozpięte dwa guziki u rozporka. W lewym uchu widniały ślady kremu do golenia. Skarpetki były nie do pary.
Pannę Wiley charakteryzował wygląd mizernej, pomylonej staruszki. Na głowie nosiła postrzępioną czarną perukę, która sprawiała wrażenie, jakby przez długie lata wisiała na gwoździu nad drzwiami chłopskiej chaty.
— Na mój rozum, to prezydent obstalował sobie tę całą Erę Kosmiczną, żeby zobaczyć, czy przypadkiem nie pomoże to trochę na bezrobocie — oświadczył barman.
— Uhu — odparli równocześnie Helmholtz i panna Wiley.
Tylko szczególnie baczny i podejrzliwy obserwator dostrzegłby w zachowaniu tych dwojga pewien fałsz: Helmholtz i panna Wiley zanadto interesowali się czasem. Jak na ludzi, którzy nic specjalnego nie mają do roboty ani nigdzie specjalnie się nie spieszą, przesadnie zajmowali się własnymi zegarkami: panna Wiley — męskim zegarkiem na rękę, pan Helmholtz zaś — złotym zegarkiem kieszonkowym.
W rzeczywistości bowiem ani Helmholtz, ani panna Wiley, nie byli emerytowanymi nauczycielami. Oboje byli za to mężczyznami i asami kamuflażu. Byli to dwaj superwywiadowcy Marsjańskich Sił Zbrojnych, oczy i uszy marsjańskiej grupy werbunkowej, która krążyła na pokładzie latającego talerza dwieście mil nad Ziemią.
Malachi Constant nie wiedział, że czekają właśnie na niego.
Helmholtz i Wiley nie zaczepili Malachiego Constanta, gdy przekroczywszy jezdnię wszedł on do hotelu Wilburhampton. Nie dali po sobie poznać, że Constant cokolwiek ich obchodzi. Nawet nie zerknęli na niego, gdy przecinał hall i wsiadał do windy.