Zerknęli za to na zegarki — a baczny i podejrzliwy obserwator zauważyłby, że panna Wiley wcisnęła przy tym guziczek na swoim zegarku, wprawiając tym samym stoper w taniec świętego Wita.
Helmholtz i panna Wiley nie zamierzali brać Malachiego Constanta przemocą. Nigdy jeszcze nie użyli przemocy, a mimo to udało im się zwerbować na Marsa czternaście tysięcy ludzi.
Zazwyczaj przebierali się za przedstawicieli średniej inteligencji technicznej i oferowali niezbyt rozgarniętym mężczyznom i kobietom dziewięć dolarów za godzinę, bez podatku, plus wyżywienie, zakwaterowanie i dojazd, za podjęcie pracy nad tajnym projektem rządowym w odległej części świata, na okres trzech lat. Helmholtz i panna Wiley żartowali często między sobą, że nigdy przecież nie precyzowali, jaki to konkretnie rząd organizuje badania, a żadnemu z rekrutów nie przyszło do głowy o to zapytać.
Z chwilą przybycia na Marsa, u dziewięćdziesięciu dziewięciu procent rekrutów powodowano amnezję. Specjaliści od zdrowia psychicznego pozbawiali ich pamięci, a marsjańscy chirurdzy instalowali w ich czaszkach anteny radiowe, umożliwiające zdalne sterowanie.
Następnie rekrutom przydzielano nowe, najzupełniej przypadkowo dobrane nazwiska, i kierowano ich do fabryk, ekip budowlanych, urzędów administracyjnych lub Marsjańskich Sił Zbrojnych.
Podobnego losu uniknęli jedynie ci, którzy gorliwie zapewniali, że będą ofiarnie służyć Marsowi bez pomocy medycyny. Ową garstkę szczęśliwców przyjęto do sekretnego kręgu rządzących.
Do tego właśnie kręgu należeli wywiadowcy Helmholtz i Wiley. Obaj dysponowali kompletną pamięcią i nie byli zdalnie sterowani. Kochali swoją pracę bez zastrzeżeń.
— Co to jest „Śliwowica”? — zapytał barmana Helmholtz, zapuszczając żurawia w stronę zakurzonej butelki na samym dole. Dopijał właśnie dżin z tarniny.
— Nawet nie wiedziałem, że mamy coś takiego — zdziwił się barman. Postawił butelkę na kontuarze i odchylił nieco, aby przeczytać napis na etykiecie: — Koniak śliwkowy.
— Spróbujemy — powiedział Helmholtz.
Od dnia śmierci Noela Constanta pokój 223 w hotelu Wilburhampton stał pusty — ku pamięci.
Malachi Constant wszedł do pokoju 223. Nie odwiedzał go od dnia śmierci ojca. Zamknął za sobą drzwi i odnalazł list pod poduszką.
W pokoju nie zmieniano nic prócz pościeli. Zdjęcie Malachiego na plaży we wczesnych latach chłopięcych nadal było jedyną dekoracją ściany.
List brzmiał następująco:
Drogi Synu!
Spotkał Cię wielki i bolesny cios, w przeciwnym razie nie czytałbyś tego listu. Piszę do Ciebie, abyś się przestał przejmować tym, co złe, a za to rozpatrzył się dookoła, czy przypadkiem nie wydarzyło się coś dobrego albo ważnego z tej racji, żeśmy się dorobili takiego bogactwa i stracili wszystko do kupy. Zależy mi, żebyś spróbował się dowiedzieć, czy nie dzieje się przypadkiem coś nadzwyczajnego, czy też wszystko jest tak samo popieprzone, jak mnie się zdawało.
Jeśli nie byłem za dobrym ojcem ani w ogóle kimkolwiek, to dlatego, że już na długo przed śmiercią czułem się jak trup. Nikt mnie nie kochał, w niczym się nie wyróżniałem, nic mnie nie interesowało, miałem dość handlowania rondlami i patelniami i oglądania telewizji — czyli że byłem jak trup i za daleko zabrnąłem, żeby wrócić.
Właśnie wtedy zacząłem te interesy z Biblią, a co było potem, to już sam wiesz. Wyglądało na to, że ktoś albo coś uparło się, żebym został właścicielem całej planety, chociaż byłem jak trup. Bez przerwy wypatrywałem znaku, który by mi objaśnił, o co właściwie chodzi, ale znak się nie pojawił. Stawałem się tylko coraz bogatszy.
A potem twoja matka przysłała mi to zdjęcie z tobą na plaży, a ty tak jakoś popatrzyłeś na mnie z tego zdjęcia, że pomyślałem sobie — może to właśnie dla niego buduje się ta cała piramida z forsy? Pogodziłem się z tym, że umrę nie odkrywszy w tym wszystkim żadnego sensu, ale może to właśnie Ty zobaczysz go kiedyś nagle, jasno jak na dłoni. Mówię Ci, nawet człowiek, który jest półrupem, nienawidzi żyć nie wiedząc, jaki to ma sens.
Kazałem Fernowi, aby dał Ci ten list, tylko jeśli opuści Cię szczęście, a to dlatego, że człowiek nie zastanawia się i nie dostrzega niczego, póki szczęście mu dopisuje. I słusznie.
Więc zrób to dla mnie, chłopcze, i rozejrzyj się dookoła. A jeśli zbankrutujesz i ktoś zgłosi się do Ciebie z kompletnie wariacką propozycją, moja rada brzmi: przyjmij ją. Skoro już jest się w nastroju do pobierania nauk, należy z tego korzystać. Jedyną nauką, jaką ja uzyskałem, było to, że jedni ludzie mają szczęście, a inni nie — i nikt nie umie powiedzieć dlaczego, nawet absolwent Harvard Business School.
Ktoś zapukał do drzwi pokoju 223.
Drzwi otworzyły się, zanim Constant zdołał odpowiedzieć.
Do pokoju wkroczyli Helmholtz i panna Wiley. Weszli w idealnie dogodnym momencie, gdyż przełożeni pouczyli ich, o której godzinie, z dokładnością do jednej sekundy, Malachi Constant zakończy lekturę listu. Zostali też dokładnie pouczeni, co mają mu powiedzieć.
Panna Wiley zdjęła perukę, ujawniając się jako chudy osobnik płci męskiej, Helmholtz zaś przyoblekł twarz w grymas dowodzący nieustraszonego męstwa i nawyku komenderowania.
— Panie Constant — rzekł Helmholtz. — Zjawiam się tutaj, by oświadczyć panu, że planeta Mars nie tylko jest zamieszkana, lecz zamieszkuje ją liczebne, wydajne, militarnie i przemysłowo prężne społeczeństwo. Społeczeństwo to zwerbowano na Ziemi i przetransportowano na Marsa za pomocą latających talerzy. Jesteśmy gotowi zaproponować panu stanowisko podpułkownika Marsjańskich Sił Zbrojnych.
Pańska sytuacja na Ziemi jest beznadziejna. Pańska żona to podła bestia. Jak ponadto informuje nasz wywiad, grozi panu nie tylko utrata całego majątku wskutek zaskarżeń z powództwa cywilnego, lecz i więzienie za przestępstwa kryminalne.
W uzupełnieniu pensji i przywilejów znacznie przekraczających te, które otrzymuje podpułkownik w armiach ziemskich, oferujemy panu gwarancję nietykalności ze strony ziemskiego prawa karnego, a także możliwość przyjrzenia się ojczystej planecie z nowego i przepięknie odległego punktu widzenia.
— Jeśli przyjmuje pan stanowisko — rzekła panna Wiley — proszę unieść lewą rękę i powtarzać za mną…
Następnego dnia, w samym środku pustyni Mojave, znaleziono pusty helikopter Constanta. Na odległość około czterdziestu stóp od helikoptera biegły ślady męskich butów, które następnie się urywały.
Wyglądało to tak, jakby Malachi Constant uszedł czterdzieści kroków, po czym rozpłynął się w powietrzu.
W następny wtorek statek kosmiczny „Wieloryb” otrzymał nową nazwę — „Rumfoord’ — i przygotowany został do wystrzelenia w kosmos.
Beatrycze Rumfoord ze złośliwą satysfakcją obserwowała całą ceremonię na ekranie telewizora w odległości dwóch tysięcy mil od miejsca pobytu rakiety. Do wystrzelenia „Rumfoorda” pozostała dokładnie jedna minuta. Jeśli przeznaczenie miało zawieść Beatrycze Rumfoord na pokład statku, powinno było cholernie się pośpieszyć.
Beatrycze czuła się wspaniale. Zdołała udowodnić sobie mnóstwo miłych rzeczy. Udowodniła, że jest panią własnego losu, może odmówić, kiedy zechce, i trzymać się własnego zdania. Udowodniła, że całe to krakanie jej wszystkowiedzącego małżonka to jedna wielka bujda i że przepowiednie Rumfoorda w niczym nie przewyższają prognoz Instytutu Meteorologii Stanów Zjednoczonych.