— O Jezuniu! Naprawdę tak uważasz? — zapytał. — Ten facet ma najgorszego pierdolca w całym plutonie.
— Żartujesz chyba — powiedział drugi sierżant.
— Nie żartuję, do kurwy nędzy — odparł Brackman. — Przypatrz mu się: sterczy tam od dziesięciu minut, a nawet nie tknął kawałka mydła. Wuju! Wuju, pobudka!
Wujo drgnął i przestał marzyć pod letnią mżawką z prysznica. Spojrzał pytająco na Brackmana, tępo manifestując chęć współpracy.
— Mydło, Wuju! — pouczył go Brackman. — Na litość boską, weźże trochę mydła!
Wujo stał teraz na żelaznym placu defilad, w postawie zasadniczej, na swoim miejscu w pustym od środka kwadracie — jak cała reszta.
Pośrodku wydrążonego kwadratu stał kamienny pal z żelaznymi klamrami. Przez klamry z brzękiem przewleczono łańcuchy, ciasno opasujące stojącego przy palu rudego żołnierza. Żołnierz wyglądał czysto — ale nie schludnie, gdyż zerwano mu z munduru wszystkie dystynkcje i odznaczenia, nie miał pasa ani krawata, ani śnieżnobiałych owijaczy.
Wszyscy pozostali, z Wujem włącznie, odstrojeni byli jak stróż w Boże Ciało, aż miło było popatrzeć.
Człowieka przy palu czekało coś bardzo bolesnego — coś, od czego będzie bardzo chciał uciekać, coś, od czego nie ucieknie, dzięki łańcuchom.
Wszyscy żołnierze mieli się temu przyglądać.
Wydarzeniu nadano wielką wagę.
Nawet człowiek przy palu stał na baczność, starając się okazać na tyle dobrym żołnierzem, na ile warunki mu to umożliwiały.
I znów — nie padł żaden rozkaz słuchowy czy wzrokowy, a całe dziesięć tysięcy żołnierzy jak jeden mąż przybrało postawę prezentuj broń.
Człowiek przy palu też.
Następnie żołnierze rozluźnili szyki, jak gdyby otrzymali kolejny rozkaz. W tej postawie mieli rozluźnić się, nie zmieniając jednak ustawienia stóp i zachowując ciszę. Wolno im było trochę myśleć i rozglądać się dookoła w celu przekazania wzrokiem wiadomości, jeśli naturalnie mieli co przekazać i potrafili znaleźć odbiorcę.
Człowiek przy palu szarpnął łańcuchy i wyciągnął szyję, próbując oszacować wysokość pala, do którego był przykuty. Wyglądało to tak, jakby wierzył, że uda mu się uciec przy zastosowaniu jakiejś naukowej metody, jeśli tylko zdoła stwierdzić, jaką wysokość ma pal i z czego jest zrobiony.
Pal miał dziewiętnaście stóp, sześć i pięć trzydziestych drugich cala wysokości, nie licząc dwunastu stóp, dwóch i jednej ósmej cala wpuszczonych w żelazne podłoże. Przeciętna średnica pala wynosiła dwie stopy, pięć i jedenaście trzydziestych drugich cala, przy czym różnice średnicy w poszczególnych punktach przekroju sięgały siedmiu i jednej trzydziestej drugiej cala. Pal składał się z kwarcu, ługowców, skalenia, miki i śladowych ilości turmalinu i hornblendy. Do wiadomości człowieka przy palu: znajdował się w odległości stu czterdziestu dwóch milionów trzystu czterdziestu sześciu tysięcy dziewięciuset jedenastu mil od Słońca i znikąd nie widać było śladu pomocy.
Przykuty do pala rudzielec nie wydał z siebie żadnego głosu, ponieważ żołnierzowi w postawie, którą przyjął, nie wolno było wydawać żadnych dźwięków. Za pomocą wzroku wysłał jednakże wiadomość, że chętnie by powrzeszczał. Posłał tę wiadomość każdemu, kto napotkałby jego wzrok. Miał nadzieję dotrzeć z nią do jednego zwłaszcza człowieka, do swego najlepszego przyjaciela — do Wuja. Rozglądał się za Wujem.
Nie mógł wypatrzeć twarzy Wuja.
Gdyby wypatrzył twarz Wuja, na twarzy Wuja nie odmalowałoby się ani rozpoznanie, ani żal. Wujo opuścił właśnie szpital polowy, gdzie leczono go na chorobę psychiczną, i pamięć Wuja była teraz niemal czystą kartą. Wujo nie rozpoznał w człowieku przy palu swego najlepszego przyjaciela. Wujo nie poznawał nikogo. Wujo nie wiedziałby nawet, że ma na imię Wujo, nie wiedziałby nawet, że jest żołnierzem, gdyby mu tego nie powiedziano, kiedy wychodził ze szpitala.
Prosto ze szpitala przeszedł do szyku, w którym teraz zajmował miejsce.
W szpitalu powtarzano mu ciągle, że jest najlepszym żołnierzem najlepszej drużyny najlepszego plutonu najlepszej kompanii najlepszego batalionu najlepszego pułku najlepszej dywizji najlepszej armii.
Wujo domyślił się, że powinien być z tego dumny.
W szpitalu mówiono mu, że przeszedł poważną chorobę, ale znów jest w pełni sił.
Brzmiało to jak pomyślna wiadomość.
W szpitalu powiedziano mu, jak się nazywa jego sierżant, kto to jest sierżant i co oznaczają poszczególne symbole stopni, kategorii i specjalności wojskowych.
Pozbawili Wuja pamięci do tego stopnia, że musieli uczyć go od nowa, jak się przestawia nogi i porusza rękami.
W szpitalu musieli nawet pouczyć Wuja, co to są Bojowe Racje Tlenowe, czyli BRT, czyli piguły — musieli go poinstruować, aby łykał jedną co sześć godzin, bo się udusi. Były to pigułki tlenowe, które rekompensowały ludziom brak tlenu w atmosferze Marsa.
W szpitalu musieli ponadto pouczyć Wuja, że pod ciemieniem nosi antenę radiową i że poczuje ból ilekroć zrobi coś, czego nie powinien robić dobry żołnierz. Antena służyła również do przekazywania rozkazów i dostarczania odgłosu werbli do maszerowania. Powiedzieli Wujowi, że takie anteny mają wszyscy — lekarze, pielęgniarki i czterogwiazdkowi generałowie też. Powiedzieli mu, że służy w wyjątkowo zdemokratyzowanej armii.
Wujo domyślił się, że to dobrze, kiedy armia jest zdemokratyzowana.
W szpitalu Wujo otrzymał skromną próbkę bólu, jaki zada mu antena, gdyby się kiedykolwiek zachował nie tak, jak trzeba.
Ból był potworny.
Wujo musiał przyznać, że żołnierz, który postanowiłby dobrowolnie uchylać się od obowiązków, byłby szaleńcem.
W szpitalu powiedziano Wujowi, że najważniejsza ze wszystkich zasad brzmi: zawsze wypełniaj bezpośredni rozkaz bez chwili wahania.
Stojąc w szyku na żelaznym placu defilad, Wujo uświadomił sobie, że jeszcze mnóstwa rzeczy będzie się musiał nauczyć od początku. W szpitalu nie nauczono go wszystkiego, co należało wiedzieć o życiu.
Antena pod ciemieniem znów ustawiła go na baczność i mózg Wuja przestał pracować. Potem antena ustawiła go w pozycji spocznij, potem znów na baczność, potem kazała mu prezentować broń, a na koniec znowu pozwoliła spocząć.
Wujo podjął myślenie. Powtórnie dostrzegł przebłysk otaczającego świata.
„Takie jest życie — pouczył się niepewnie Wujo — białe plamy i przebłyski, no i od czasu do czasu ta koszmarna fala bólu za przewinienie”.
Mały, nisko i szybko sunący księżyc przepłynął po fioletowym niebie nad głowami żołnierzy. Wujo — sam nie wiedząc czemu — pomyślał, że księżyc porusza się za szybko. Coś tu było nie w porządku. A znów niebo — pomyślał — powinno być niebieskie, a nie fioletowe.
Wujowi było do tego zimno i bardzo chciał się ogrzać. Wieczny chłód wydawał mu się równie nie w porządku, równie niesprawiedliwy, jak pośpieszny księżyc i fioletowe niebo.
Dowódca dywizji Wuja powiedział coś do dowódcy pułku Wuja. Dowódca pułku Wuja powiedział coś do dowódcy batalionu Wuja. Dowódca batalionu Wuja powiedział coś do dowódcy kompanii Wuja. Dowódca kompanii Wuja powiedział coś do szefa plutonu Wuja, którym był sierżant Brackman.
Brackman podszedł do Wuja i rozkazał mu zbliżyć się krokiem marszowym do człowieka przy palu i zadusić go na śmierć.
Brackman powiedział Wujowi, że jest to rozkaz bezpośredni.
Więc Wujo usłuchał.
Pomaszerował do człowieka przy palu. Maszerował rytmicznie, w takt oschłej, przenikliwej muzyki werbli. Odgłos werbli istniał tylko w jego głowie, wydobywając się z anteny: