Był to papieros marki Księżycowa Poświata.
— Natychmiast sprzedać Księżycową Poświatę! — zarządził głośno Wujo. Wymówił te słowa z przyjemnością — poczuł się nagle władczy, kompetentny.
— Co takiego? — zapytał młody ciemnoskóry żołnierz, który czyścił karabin obok Wuja. — Co mówiłeś, Wuju?
Żołnierz miał dwadzieścia trzy lata. Na lewej piersi, nad kieszonką, nosił czarną naszywkę z wyhaftowanym na żółto imieniem.
Na imię miał Boaz.
Gdyby w Marsjańskich Siłach Zbrojnych dopuszczało się podejrzliwość, Boaz musiałby uchodzić za osobnika mocno podejrzanego. Był zaledwie starszym szeregowcem, a mimo to jego mundur — choć regulaminowej barwy mchu — uszyty był z daleko lepszego materiału i był daleko porządniej skrojony niż mundury pozostałych żołnierzy, z mundurem sierżanta Brackmana włącznie.
Mundury innych żołnierzy były szorstkie, drapiące, pozszywane byle jak grubymi nićmi. Wyglądały przyzwoicie, tylko gdy ich właściciele stali na baczność. W każdej innej pozycji mundur przeciętnego żołnierza wybrzuszał się i marszczył, jakby zrobiony był z papieru.
Mundur Boaza z kocią zwinnością podążał za każdym jego ruchem. Ściegi miał gęste i drobniutkie. A najbardziej zadziwiające było to, że buty Boaza lśniły głębokim, mrocznym, czerwonawym blaskiem — blaskiem, jakiego nie zdołał nadać swoim butom żaden inny żołnierz, niezależnie od tego, jak starannie je czyścił. W odróżnieniu od pozostałych butów kompanii, buty Boaza uszyte były z autentycznej ziemskiej skóry.
— Mówiłeś, żeby coś sprzedać, Wuju? — nalegał Boaz.
— Księżycowa Poświata: na szmelc! Do diabła z nią — wymamrotał Wujo. Sam nie rozumiał, co by te słowa miały znaczyć. Wyrzucił je z siebie tylko dlatego, że bardzo chciały się wydostać. — Sprzedać! — powtórzył.
Boaz uśmiechnął się smętnie.
— Sprzedać, mówisz? — powtórzył. — W porządku. Wuju, sprzedamy. — W zdumieniu uniósł brwi. — A co mamy sprzedać, Wuju?
Boaz miał zadziwiająco świetliste i świdrujące źrenice.
Wujo uświadomił sobie, że w miarę, jak Boaz się w niego wpatruje, lśnienie i ostrość jego spojrzenia budzą w Wuju rosnący niepokój. Wujo odwrócił wzrok i spojrzał przypadkiem w oczy innych towarzyszy broni — oczy te patrzyły z niezachwianą tępotą. Nawet oczy sierżanta Brackmana.
Wzrok Boaza nadal wwiercał się w Wuja. Wujo poczuł, że musi ponownie spojrzeć Boazowi w oczy. Ich źrenice lśniły jak diamenty.
— Nie pamiętasz mnie, Wuju? — zapytał Boaz. Pytanie to wprawiło Wuja w panikę. Wiedział, że z jakiegoś powodu nie powinien pamiętać Boaza. Z ulgą stwierdził, że istotnie go sobie nie przypomina.
— Boaz, Wuju — rzekł ciemnoskóry. — Nazywam się Boaz.
Wujo skinął głową.
— Bardzo mi miło. Jak leci? — powiedział.
— Leci, można powiedzieć, nie najgorzej — odparł Boaz. Z niedowierzaniem pokręcił głową: — Ty naprawdę nic a nic nie pamiętasz, Wuju?
— Nie — powiedział Wujo. Pamięć zaczęła mu trochę dokuczać, dawała do zrozumienia, że gdyby się naprawdę postarał, mógłby przypomnieć sobie coś w związku z Boazem. Wujo uciszył pamięć. — Przykro mi — oświadczył. — Absolutnie nic nie pamiętam.
— Ty i ja, Wuju, my jesteśmy kumple — powiedział Boaz. — Boaz i Wujo.
— Aha — powiedział Wujo.
— Pamiętasz, Wuju, zasadę kumpel z kumplem? — zapytał Boaz.
— Nie — odparł Wujo.
— Każdy jeden żołnierz w każdej jednej drużynie — wyjaśnił Boaz — ma swojego kumpla. Kumple siedzą w jednym wykopie, trzymają się razem w ataku i osłaniają się nawzajem. Jak jeden kumpel popadnie w tarapaty w jakiejś bijatyce, drugi kumpel mu pomaga, przemyca nóż, i tak dalej.
— Aha — powiedział Wujo.
— Niesamowite — zdziwił się Boaz. — Czego to człowiek nie zapomni w szpitalu, a jakie rzeczy zapamięta, żeby mu robili nie wiem co. Ty i ja, Wuju, szkoliliśmy się na kumpli przez okrągły rok, a ty nic nie pamiętasz. A tu nagle bredzisz mi coś o papierosach. Co to za papierosy, Wuju?
— Ja… już nie pamiętam — odparł Wujo.
— Spróbuj sobie przypomnieć — nalegał Boaz. — Raz ci się udało. — Zmarszczył brwi i zrobił zeza, jakby chciał dopomóc Wujowi w koncentracji. — Uważam, że to pasjonujące, co człowiek pamięta po wyjściu ze szpitala. Spróbuj sobie przypomnieć, co się da.
Boaz był trochę zniewieściały — zachowywał się jak cwany osiłek, który bierze maminsynka za frak i przemawia do niego tiu-tiu-tiu, jak do niemowlaka.
Ale Boaz lubił Wuja — na swój sposób.
Wujo doznał dziwnego uczucia, że on i Boaz są jedynymi prawdziwymi ludźmi w kamiennym baraku — a reszta to szklanookie roboty, i to roboty nie najlepszego gatunku. Sierżant Brackman, rzekomy dowódca, był mniej więcej równie czujny, równie odpowiedzialny, równie przywódczy, jak worek zmokłego pierza.
— Powiedz mi wszystko, co pamiętasz, Wuju — kusił Boaz. — No, stary — namawiał. — Spróbuj przypomnieć sobie wszystko, co się da.
Zanim Wujo zdołał przypomnieć sobie cokolwiek, ból głowy, który przedtem zmusił go do przeprowadzenia egzekucji, znów dał o sobie znać. Tym razem nie skończyło się na ostrzegawczym dźgnięciu. Pod beznamiętnym spojrzeniem Boaza ból w głowie Wuja urósł do rozmiarów dudniącego, oślepiającego kolosa.
Wujo wstał, upuścił karabin, złapał się za głowę, ryknął, wrzasnął i zemdlał.
Kiedy Wujo odzyskał przytomność na podłodze baraku, jego kumpel Boaz zwilżał Wujowe skronie mokrą ścierką.
Towarzysze broni Wuja utworzyli krąg wokół Wuja i Boaza. Na twarzach towarzyszy broni nie było śladu zdziwienia, śladu współczucia. Uważali oni najwyraźniej, że Wujo zrobił coś głupiego i niegodnego żołnierza, w związku z czym zasłużył na to, co go spotkało.
Patrzyli na Wuja, jakby dopuścił się on jakiejś straszliwej głupoty, jak na przykład wystawienie się na cel wroga, czyszczenie nabitej broni, kichnięcie podczas zwiadu lub złapanie choroby wenerycznej i niepowiadomienie o tym przełożonych; jak odmowa wykonania bezpośredniego rozkazu lub przespanie pobudki; jak picie alkoholu na służbie albo dobieranie do małego strita; jak przechowywanie w szafce książki albo granatu ręcznego; jak zadanie pytania, kto właściwie założył te całą armię i po co…
Jedynie Boaz wyglądał, jakby się przejął losem Wuja.
— To moja wina, Wuju — powiedział.
Sierżant Brackman przecisnął się przez krąg i stanął nad Wujem i Boazem.
— Co on narozrabiał, Boaz? — zapytał.
— Żartowałem sobie z niego, panie sierżancie — odparł szczerze Boaz. — Powiedziałem, żeby sięgnął pamięcią tak daleko, jak potrafi. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że weźmie i spróbuje.
— Trzeba mieć trochę oleju w głowie! Żartować sobie z faceta, który dopiero co wyszedł ze szpitala! — burknął Brackman.
— Wiem, wiem — przyznał Boaz, wielce skruszony. — I to mój kumpel… — dodał. — Niech mnie jasna cholera!
— Wuju — zwrócił się Brackman do Wuja. — Nie mówili ci w szpitalu o przypominaniu sobie?
Wujo niepewnie pokręcił głową.
— Może i tak — powiedział. — Dużo mi mówili.
— To najgorsze, co możesz zrobić, Wuju — rzekł Brackman. — Usiłować przypomnieć sobie, co było. Właśnie dlatego wzięli cię do szpitala: bo za dużo pamiętałeś. — Brackman złożył kanciaste dłonie w miseczkę, a w niej umieścił bolesny problem Wuja. — Święty Boże — westchnął. — Pamiętałeś, Wuju, tak mnóstwo, że jako żołnierz nie byłeś wart funta kłaków.