Выбрать главу

Wujo usiadł, położył dłoń na piersi i stwierdził, że cały przód bluzy ma mokry od łez. Przeszło mu przez myśl, żeby wyjaśnić Brackmanowi, że wcale nie starał się wysilać pamięci, że instynktownie wyczuł w tym przewinienie — a mimo to ból go poraził. Nie powiedział tego jednak, w obawie, że ból powróci.

Wujo jęknął i wymrugał z oczu resztki łez. Postanowił, że nie zrobi absolutnie nic, póki nie otrzyma wyraźnego rozkazu działania.

— A ty, Boaz — powiedział Brackman. — Nie wiem, może tygodniowy dyżur w latrynie nauczy cię, co to znaczy robić sobie jaja z ludzi, którzy dopiero co wyszli ze szpitala.

Jakaś bezkształtna cząstka pamięci Wuja kazała Wujowi bacznie obserwować rozgrywkę pomiędzy Brackmanem a Boazem. Nie wiedzieć czemu, było to bardzo ważne.

— Tydzień, panie sierżancie? — zapytał Boaz.

— Tak jest, jak Boga kocham — odpowiedział Brackman, po czym zadrżał i przymknął oczy. Antena zaserwowała mu najwyraźniej delikatne ukłucie bólu.

— Cały tydzień, panie sierżancie? — upewnił się powtórnie Boaz z miną niewiniątka.

— Dzień — poprawił się Brackman i zabrzmiało to bardziej jak pytanie niż jak groźba. Brackman ponownie wzdrygnął się na impuls bólu pod czaszką.

— Od kiedy, panie sierżancie? — indagował Boaz. Brackman zamachał kanciastymi dłońmi.

— Nieważne — powiedział. Wydawał się roztrzęsiony, zawiedziony, zaszczuty. Wciągnął głowę w ramiona, jakby zamierzał tym sposobem skuteczniej odeprzeć atak bólu, jeśli ból się powtórzy. — Dosyć kawałów, do jasnej cholery! — wycharczał. Po czym oddalił się w pośpiechu, wpadł do swojego pokoju w samym końcu baraku i trzasnął drzwiami.

Dowódca kompanii, niejaki kapitan Arnold Burch, wszedł do baraku celem dokonania lotnej inspekcji.

Pierwszy zobaczył go Boaz. Boaz uczynił to, co w podobnych okolicznościach powinien uczynić wzorowy żołnierz. Boaz wrzasnął: „Baa-czność!” Boaz uczynił to, chociaż nie legitymował się żadną rangą. Jest ciekawostką ceremoniału wojskowego, że nawet najniższy rangą szeregowiec może postawić na baczność innych szeregowców i podoficerów, jeśli pierwszy dostrzeże obecność oficera na terenie zadaszonym. Zasada ta nie obowiązuje na polu walki.

Anteny żołnierzy zareagowały natychmiast: wyprostowały żołnierzom plecy, usztywniły kończyny, wciągnęły bebechy, schowały pośladki, wyjałowiły mózgi. Wujo zerwał się z ziemi i wyprężył sztywno, drżąc z zimna.

Tylko jeden żołnierz nie spieszył się z przyjęciem postawy zasadniczej. Tym żołnierzem był Boaz. A kiedy już w końcu stanął na baczność, w jego postawie była jakaś arogancja, jakaś nadmierna swoboda, jakaś drwina.

Kapitan Burch, uznawszy postawę Boaza za obraźliwą, zamierzał powiedzieć Boazowi parę słów. Nie zdążył jednak nawet otworzyć ust, gdy ból rąbnął go między oczy.

Kapitan zamknął usta, nie wymówiwszy ani słowa.

Odprowadzany złowieszczym spojrzeniem Boaza, kapitan zwinnie stanął na baczność, zrobił w tył zwrot, usłyszał werble pod czaszką i w ich takt wymaszerował z baraku.

Po wyjściu kapitana Boaz nie wydał towarzyszom broni komendy „spocznij”, chociaż było to w jego mocy. W prawej przedniej kieszeni spodni Boaz nosił niewielką skrzynkę kontrolną, dzięki której mógł nakłonić swych towarzyszy niemal do wszystkiego. Skrzynka miała rozmiary ćwierćlitrowej piersiówki. Podobnie jak piersiówka, uwypuklała się pośrodku, by szczelniej przylegać do ciała. Boaz nosił ją na twardej, wypukłej powierzchni uda.

Skrzynka kontrolna zaopatrzona była w sześć guziczków i cztery pokrętła. Manipulując nimi, Boaz był w stanie sterować każdym, kto miał pod czaszką antenę. Boaz mógł każdemu zaordynować ból o dowolnym nasileniu — mógł postawić na baczność, mógł sprawić, że właściciel anteny usłyszy werble, mógł nakazać marsz, stój, padnij, powstań, prezentuj broń, do ataku, wróć, do biegu, gotowi, start…

Boaz nie miał anteny pod czaszką.

Wolna do woli — oto jak dalece wolna była wolna wola Boaza.

Boaz był jednym z rzeczywistych dowódców Marsjańskich Sił Zbrojnych. Dowodził jedną dziesiątą wojsk, które miały zaatakować Stany Zjednoczone Ameryki w chwili, gdy padnie sygnał do natarcia. Pozostałe jednostki szkoliły się do zaatakowania kolejno: Związku Radzieckiego, Szwajcarii, Japonii, Australii, Meksyku, Chin. Nepalu, Urugwaju…

O ile Boaz się orientował, w Marsjańskich Siłach Zbrojnych było ośmiuset rzeczywistych dowódców, przy czym żaden nie przerastał rangą zwykłego sierżanta. Nominalny wódz całej armii, generał armii Borders M. Pulsifer, znajdował się w istocie pod stałą kontrolą swego ordynansa, kaprala Berta Wrighta. Wzorowy ordynans Bert Wright zawsze nosił przy sobie aspirynę dla generała, który cierpiał na chroniczne niemal bóle głowy.

Zalety systemu tajnego dowodzenia są oczywiste.

Wszelkie ewentualne rozruchy w Marsjańskich Sitach Zbrojnych kierowałyby się zawsze przeciwko niewłaściwym osobom. Podczas wojny zaś wróg mógł spokojnie wytrzebić cały marsjański korpus oficerski, nie zakłócając porządku armii Marsa w najmniejszym nawet stopniu.

— Siedmiuset dziewięćdziesięciu dziewięciu — poprawił Boaz na głos swój uprzedni szacunek liczby rzeczywistych dowódców. Jeden z rzeczywistych dowódców już nie żył, uduszony przy palu przez Wuja. Uduszonym był sierżant Stony Stevenson, były rzeczywisty dowódca jednostki szykującej atak na Wielką Brytanię. Stony tak się zafascynował wysiłkami Wuja zmierzającymi ku zrozumieniu, co jest grane, że zaczął nieświadomie pomagać Wujowi w myśleniu.

Stevensona spotkało za to najwyższe upokorzenie. Wmontowano mu pod czaszkę antenę, na polecenie której przemaszerował do pala, aby tam czekać śmierci z rąk swojego protegowanego.

Boaz zostawił towarzyszy broni w postawie zasadniczej — zostawił ich drżących, bezmyślnych, ślepych na wszystko dookoła. Boaz podszedł do pryczy Wuja i wyciągnął się na niej, plasując swe ogromne, lśniące buty na brązowym kocu. Splecione dłonie założył za głowę i wyprężył się w łuk.

— Aaaa — powiedział. Było to coś pośredniego między ziewaniem a stęknięciem. — Aaaaa… no, chłopcy, chłopcy, chłopcy — powtórzył bezmyślnie. — Chłopaki, do jasnej cholery. — Był to bezsensowny, rozleniwiony bełkot. Boaz znudził się już trochę swoimi zabawkami. Przyszło mu do głowy, żeby ich może wzajemnie na siebie ponapuszczać, ale karą za to, gdyby go przyłapano, było to samo, co spotkało Stony’ego Stevensona.

— Aaaaa… no, chłopaki. Słuchajcie no, chłopaki — przemówił sennie Boaz. — Do jasnej cholery, chłopcy, nieźle się spisałem. Musicie przyznać. Panu Boazowi świetnie się, można powiedzieć, powodzi.

Sturlał się z łóżka, wylądował na czworakach i podskoczył na równe nogi ze zwinnością pantery. Robił wszystko, co mógł, żeby się maksymalnie nacieszyć swą uprzywilejowaną pozycją życiową.

— Wy, chłopaki, też nie macie najgorzej — przemówił do swych zesztywniałych towarzyszy broni. — Jeśli się wam wydaje, że macie źle, to powinniście zobaczyć, jak się obchodzimy z generałami. — Zachichotał gardłowo. — Przedwczoraj w nocy pokłóciliśmy się z innymi prawdziwymi dowódcami o to, który generał najszybciej biega. Trzask-prask, powyciągaliśmy wszystkich dwudziestu trzech generałów z łóżek, każdy goły jak święty turecki, i ustawiliśmy ich w szeregu jak konie wyścigowe. Potem przyjęliśmy zakłady, no a później puściliśmy generałów w kłus, jakby ich gonił sam diabeł. Pierwszy był generał Stover, zaraz za nim generał Harrison, a za Harrisonem generał Mosher. Rano każdy jeden generał był sztywny jak kłoda. Żaden nie pamiętał, co się działo w nocy.