Boaz znowu zakrztusił się śmiechem, po czym doszedł do wniosku, że jego uprzywilejowana pozycja życiowa wyglądałaby o wiele lepiej, gdyby ją potraktował poważnie — gdyby pokazał wszystkim, jakie to ciężkie brzemię dźwiga na swoich barkach i jak dumny jest z tego, że może je dźwigać. Cofnął się z namaszczeniem, założył kciuki za pasek i zatkał dramatycznie:
— O nie, to nie zabawa, w żadnym razie. — Ciężko dowlókł się do Wuja, zatrzymał się tuż przy nim i zlustrował go od góry do dołu. — Wuju — powiedział. — Nie chcę ci nawet mówić, ile czasu poświęciłem na myślenie o tobie, na zamartwianie się o ciebie, Wuju.
Boaz kiwał się na piętach.
— Dalej próbujesz rozwiązywać zagadki, prawda, Wuju? Wiesz, ile razy brali cię do szpitala, żeby ci wyczyścić tę cholerną pamięć? Siedem razy, Wuju, siedem! Wiesz, ilu zwykle potrzeba zabiegów, żeby skutecznie pozbawić człowieka pamięci? Jednego, Wuju. Tylko jednego! — Boaz strzelił palcami tuż pod nosem Wuja. — Raz… i starczy. Jeden jedyny raz — i człowiek już nigdy niczym nie zawraca sobie głowy. — Boaz z niedowierzaniem pokręcił głową. — Każdy, tylko nie ty, Wuju.
Wujo zadrżał.
— Za długo cię trzymam na baczność, co. Wuju? — zapytał Boaz. Zgrzytnął zębami. Od czasu do czasu nie potrafił sobie odmówić przyjemności potorturowania Wuja.
Po pierwsze: Wujo miał na Ziemi wszystko, a Boaz nie miał nic.
Po drugie: Boaz byt w perfidny sposób zależny od Wuja, czy też miał być od niego uzależniony od chwili, gdy wylądują na Ziemi. Boaz był sierotą; gdy zwerbowano go na Marsa, miał zaledwie czternaście lat — i zielonego pojęcia o tym, jak się można zabawić na Ziemi.
Liczył, że dowie się tego od Wuja.
— Chcesz wiedzieć, kim jesteś, skąd pochodzisz, czym byłeś? — zapytał Boaz Wuja. Wujo trwał niewzruszenie w postawie zasadniczej, absolutnie bezmyślny, głuchy na wszystko, co Boaz mógłby mu mieć do powiedzenia. Boaz zresztą nie mówił dla pożytku Wuja. Boaz sam siebie upewniał co do kumpla, który będzie przy nim, gdy wylądują na Ziemi.
— Stary! — zaskowyczał Boaz Wujowi prosto w twarz. — Jesteś jednym z największych szczęściarzy na świecie! Tam, na Ziemi, stary, byłeś królem!
Jak większość obiegowych wiadomości, które kursowały na Marsie, informacje Boaza o Wuju były mocno mętnawe. Boaz nie potrafiłby wskazać źródeł poszczególnych informacji. Wyławiał je to tu, to tam, z ogólnego podkładu dźwiękowego, który towarzyszył życiu armii.
A jako wzorowy żołnierz, nie mógł sobie pozwolić na zadawanie pytań i próby uzupełniania wiedzy.
Wiedza żołnierza wcale nie musiała być pełna.
W rezultacie Boaz nie wiedział o Wuju nic poza tym że Wujo był niegdyś wielkim szczęściarzem. Tkał wokół tego zawiązka informacji.
— To znaczy — ciągnął Boaz — że nie było, Wuju, takiej rzeczy, której nie mógłbyś mieć, nie było takiej rzeczy, której nie mógłbyś zrobić, nie było takiego miejsca do którego nie mógłbyś dotrzeć!
Wychwalając cud Wujowego szczęścia na Ziemi, Boaz wyrażał jednocześnie swoje wielkie przejęcie innym cudem: mistycznym przekonaniem, że on sam miał na Ziemi wyjątkowo parszywe szczęście.
Boaz użył następnie trzech magicznych słów, które, w jego mniemaniu, opisywały największe szczęście, jakiego człowiek może dostąpić na Ziemi: nocne kluby Hollywood. Boaz nigdy nie widział Hollywood na oczy, nigdy też nie oglądał nocnego klubu.
— Stary! — powiedział. — Dniami i nocami przesiadywałeś w nocnych klubach Hollywood!
Stary! — ciągnął Boaz przemową do sztywnego Wuja. — Miałeś wszystko, czego człowiek potrzebuje, żeby urządzić się na Ziemi, i dobrze wiedziałeś, co z tym robić.
Stary — Boaz starał się zamaskować groteskową bezkształtność swoich pragnień. — Będziemy chodzić po różnych fantastycznych miejscach i zamawiać fantastyczne rzeczy; będziemy się pokazywać z fantastycznymi ludźmi, i w ogóle zafundujemy sobie niekiepską balangę! — Potrząsną? Wuja za ramię. — Kumple — to my, kumplu! o żesz ty — będziemy sławną parą, Wuju! Będziemy wszędzie!
Patrzcie, to ten stary szczęściarz Wujo i jego kumpel Boaz! — zawołał Boaz, łudząc się, że takim właśnie okrzykiem będą ich witać Ziemianie po opanowaniu planety przez armię Marsa. — Oto i oni, radośni jak szczygiełki! — Boaz zachichotał i uchnął na myśl o radosnej parze szczygiełków.
Uśmiech zamarł mu na ustach.
Uśmiechy Boaza nigdy nie miały długiego żywota. Gdzieś głęboko w środku Boaz był chory ze strachu. Był chory ze strachu o utratę posady. Nigdy nie pojął do końca, jak mu się ona trafiła — jak mu się trafił ten wielki przywilej. Nie wiedział nawet, komu zawdzięcza swoją ciepłą posadkę.
Nie wiedział nawet, kto jest dowódcą rzeczywistych dowódców.
Nikt mu nigdy nie wydał rozkazu — nikt, kto mógłby uchodzić za przełożonego rzeczywistych dowódców. Boaz — jak wszyscy autentyczni dowódcy — kierował się w swych posunięciach tym, co najbliżej określa termin „towarzyskie ploteczki” — ploteczki krążące w grupie rzeczywistych dowódców.
Autentyczni dowódcy spotykali się w późnych godzinach wieczornych, a ploteczki wędrowały wokół stołu na równi z piwem, krakersami i serem.
Pojawiała się, na przykład, ploteczka o marnotrawstwie w magazynach albo o potrzebie autentycznych kontuzji i emocji podczas treningów jujitsu dla żołnierzy, albo też o niechlujstwie żołnierzy, którzy sznurując sztylpy opuszczają dziurki. Boaz, tak samo jak inni, przekazywał ploteczki dalej, nie mając zielonego pojęcia o ich źródle — i na nich właśnie bazował swoje działania.
Egzekucja Stony’ego Stevensona, którą przeprowadził Wujo, dotarła do wiadomości rzeczywistych dowódców w podobny sposób. Ni stąd, ni zowąd, stała się gwoździem konwersacji.
Ni stąd, ni zowąd rzeczywiści dowódcy wpakowali Stony’ego do aresztu.
Boaz dotknął skrzynki kontrolnej, którą nosił w kieszeni, nie ruszając na razie ani gałek, ani guzików. Zajął swe miejsce między tymi, którymi zdalnie sterował, z własnej woli przyjął postawę zasadniczą, nacisnął guzik i przyjął postawę spocznij razem z pozostałymi towarzyszami broni, którzy przyjęli postawę spocznij.
Boaz miał wielką ochotę napić się alkoholu. Wolno mu było używać alkoholu, kiedy tylko zechciał. Autentyczni dowódcy regularnie otrzymywali z Ziemi olbrzymie dostawy wszelkich gatunków alkoholu. Oficerowie też mogli pić do woli, ale przysługiwał im tylko jeden gatunek. Alkohol, którym raczyli się oficerowie, był to wściekle zielony trunek pędzony na miejscu ze sfermentowanego mchu.
Boaz jednak nie pił nigdy. Pierwszym powodem, dla którego nie pił, był strach przed tym, że alkohol obniży jego żołnierską sprawność. Drugim powodem, dla którego nie pił, był strach przed tym, że zapomni się i postawi wódkę zwykłemu żołnierzowi.
Rzeczywistemu dowódcy, który poczęstowałby alkoholem zwykłego żołnierza, groziła kara śmierci.
— Tak, Panie — rzekł Boaz, włączając swój głos w ogólną wrzawę rozluźniających stawy żołnierzy.
W dziesięć minut później sierżant Brackman zarządził odpoczynek, w ramach którego wszyscy żołnierze mieli obowiązek opuścić baraki i podjąć grę w szwabską szmaciankę — czołowy sport żołnierzy z armii Marsa.
Wujo wymknął się cichaczem.
Wujo wymknął się cichaczem do baraku 12, żeby poszukać pod błękitnym kamieniem listu — listu, o którym dowiedział się od swojej rudowłosej ofiary.