Выбрать главу

Pułk otrzymał właśnie rozkaz bezzwłocznego przemaszerowania na pokłady swoich statków kosmicznych.

Wojna z Ziemią została rozpoczęta.

Jednostki Komandosów Marsjańskich unieszkodliwiły już wszelką aparaturę na ziemskim Księżycu. Komandoskie baterie rakietowe ostrzeliwały teraz z Księżyca wszystkie większe miasta, robiąc piekło na Ziemi.

Aby zaś umilić Ziemianom kontemplację piekła, radio marsjańskie ciurkiem emitowało na Ziemię taką oto wiadomość, w postaci ogłupiającego muzycznego kupletu:

Ejże, czarny, biały, żółty — poddaj się lub zgiń, Ejże, czarny, biały, żółty — poddaj się lub zgiń.

Rozdział 6

Dezerter czasu wojny

„Zupełnie nie rozumiem, dlaczego szwabska szmacianka nie jest dyscypliną olimpijską — i to najwyższej rangi.”

Winston Niles Rumfoord

Równina, na której stała flota inwazyjna, oddalona była od obozu o sześć mil marszu. Trasa przecinała północno-zachodni kraniec Phoebe — jedynego miasta na Marsie.

Według „Kieszonkowej historii Marsa” Winstona Nilesa Rumfoorda, liczba mieszkańców Phoebe w okresie szczytowego zaludnienia miasta wynosiła osiemdziesiąt siedem tysięcy. Każda istota i każda budowla w mieście Phoebe pozostawały w bezpośrednim związku z wysiłkiem mobilizacyjnym. Armia zatrudnionych w Phoebe robotników sterowana była, tak samo jak żołnierze, poprzez umieszczone pod czaszkami anteny.

Kompania Wuja przecinała właśnie północno-zachodni kraniec Phoebe, maszerując pośrodku macierzystego pułku w kierunku oczekującej eskadry. Utrzymywanie żołnierzy w marszu i w szyku za pomocą impulsów z anten uznano chwilowo za zbędne. Żołnierze byli teraz sterowani gorączką wojny.

Idąc, śpiewali i mocno stukali żelaznymi obcasami w żelazną ulicę. Śpiewali krwiożerczą pieśń:

Strach, żałoba, spustoszenie — Hejże, hejże ha! — Niech ogarną całą Ziemię! Hejże, hejże ha! Ziemia w ogniu i łańcuchach! Hejże, hejże ha! Nie ma mózgu, nie ma ducha! Hejże, hejże ha! Krzycz! — Hejże ha! Mdlej! — Hejże ha! Giń! — Hejże ha! Biaaaaaaaaaaaada.

Fabryki Phoebe pracowały jeszcze pełną parą. Nikt nie szwendał się po ulicach, żeby popatrzeć na przemarsz rozśpiewanych herosów. Budynki łypały oknami, za którymi rozbłyskiwały i gasły oślepiające błyski światła. Jakaś brama rzygnęła bryzgą dymiącego, żółtego blasku topionego metalu. W żołnierską piosenkę wdarł się piskliwy zgrzyt młyna.

Trzy latające talerze — błękitne patrolowce — przeleciały tuż ponad miastem, wydając słodki, kojący odgłos grającego bączka do zabawy.

„Juhuuu” — zaśpiewały i pomknęły po stycznej do zakrzywiającej się pod nimi powierzchni Marsa. Po chwili równej merdnięciu psiego ogona, błyszczały już jako punkciki w wiekuistej przestrzeni.

„Strach, żałoba, spustoszenie” — śpiewało wojsko.

Lecz jeden żołnierz tylko bezgłośnie poruszał ustami. Tym żołnierzem było Wujo.

Wujo maszerował jako pierwszy z lewej, w drugim od końca szeregu swojej kompanii.

Tuż za nim maszerował Boaz. Od wzroku Boaza Wuja swędział kark. Ponadto, z Wuja i Boaza zrobiono braci syjamskich, łącząc ich długą rurą sześciocalowego ciężkiego moździerza.

„Mdlej! — Hejże ha! — śpiewało wojsko. — Giń! — Hejże ha! Biaaaaaaaaaaaada”.

— Wuju, kumplu — zagadnął Boaz.

— Tak, kumplu? — odparł Wujo z roztargnieniem. Pośród chaosu swego rynsztunku Wujo ukrywał odbezpieczony ręczny granat. Zawleczka już była wyciągnięta. Aby doprowadzić do wybuchu w trzy sekundy, wystarczyło go teraz po prostu upuścić.

— Wystarałem się dla nas o niezły przydział, kumplu — powiedział Boaz. — Stary Boaz potrafi zadbać o swojego kumpla, no nie, kumplu?

— No tak, kumplu — zgodził się Wujo.

Dzięki staraniom Boaza, Boaz i Wujo mieli się znaleźć na pokładzie kampanijnego statku-matki floty inwazyjnej. Statek-matka miał wprawdzie, przez czysty logistyczny traf, hołubić na swym pokładzie ciężki moździerz, lecz nie był to w zasadzie statek bojowy. Jego załoga liczyła raptem dwie osoby, resztę zaś miejsca zajmowały słodycze, sprzęt sportowy, nagrania muzyczne, puszkowane hamburgery, gry planszowe, piguły, napoje orzeźwiające, egzemplarze Biblii, papier listowy, przyrządy do golenia, deski do prasowania i inne tego typu bodźce pobudzające morale żołnierza.

— Niezły początek, co, kumplu? Dostać się na statek-matkę.

— Mamy szczęście, kumplu — zgodził się Wujo. Nie przerywając marszu, spuścił granat w otwór kanalizacyjny.

Gardziel rynsztoka bluznęła i ryknęła wielkim głosem.

Żołnierze padli plackiem na ziemię.

Boaz, jako rzeczywisty dowódca kompanii, pierwszy uniósł głowę. Widząc sączący się z kanalizacji dym, pomyślał, że musiała nastąpić eksplozja gazów kanałowych.

Boaz wsunął dłoń do kieszeni, nacisnął guziczek i zasilił swą kompanię sygnałem do powstania.

Kiedy żołnierze wstawali, Boaz także wstał.

— Psiakrew, kumplu — powiedział. — Zdaje się, że przeszliśmy chrzest ogniowy.

Uniósł swój koniec lufy moździerza.

Drugiego końca nie miał kto unieść.

Wujo oddalił się w poszukiwaniu żony, syna i najlepszego przyjaciela.

Wujo przekroczył wzgórze i wyszedł na płaską, płaską, płaską, płaską powierzchnię Marsa.

Syn, którego szukał Wujo, miał na imię Chrono.

Według rachuby ziemskiej Chrono miał osiem lat.

Imię Chrono otrzymał na cześć miesiąca, w którym się urodził. Rok marsjański dzielił się na dwadzieścia jeden miesięcy, w tym dwanaście trzydziestodniowych i dziewięć trzydziestojednodniowych. Miesiące nazywały się kolejno: styczeń, luty, marzec, kwiecień, maj, czerwiec, lipiec, sierpień, wrzesień, październik, listopad, grudzień, winston, niles, rumfoord, kazak, newport, chrono, synklastyk, infundybuł i salo.

W ujęciu mnemonicznym:

Salo, niles i czerwiec mają dni trzydzieści, Tak samo jak wrzesień, winston, chrono, kwiecień, Kazak, infundybuł, rumfoord, newport, luty. A reszta miesięcy ma trzydzieści jeden.

Nazwa „salo” pochodziła od pewnego stworzenia, które Winston Niles Rumfoord spotkał na Tytanie. Tytan to, jak wiadomo, wyjątkowo przyjemny księżyc Saturna.

Salo, kumpel Rumfoorda na Tytanie, był wysłannikiem obcej galaktyki. Do lądowania na Tytanie zmusiła go awaria elementu siłowni statku kosmicznego, którym podróżował. Salo czekał na dostawę części zamiennej.

Czekał cierpliwie już od dwustu tysięcy lat.

Statek Salo zasilany był — podobnie jak cały system zbrojeniowy Marsa — zjawiskiem zwanym PWZ — czyli Powszechną Wolą Zaistnienia. To właśnie za sprawą PWZ z nicości powstają wszechświaty — to PWZ sprawia, że nicość pragnie za wszelką cenę stać się „cością”.

Wielu Ziemian cieszy się z tego, że Ziemia nie zna PWZ.

Jak głosi mądrość ludowa:

Wicio znalazł szczyptę Powszechnej Woli Zaistnienia. Nie wiedział, co z nią zrobić — dodał do jedzenia. Był to pomysł niebezpieczny: Z Wicia mamy sześć Dróg Mlecznych.