Выбрать главу

Syn Wuja, Chrono, był w wieku ośmiu lat wyśmienitym graczem w grę zwaną szwabska szmacianka. Szwabska szmacianka była jedyną rzeczą, na jakiej mu zależało. Szwabska szmacianka była dominującym sportem na Marsie — w szkole, w wojsku i na boiskach zakładowych.

Ponieważ na Marsie było zaledwie pięćdziesięcioro dwoje dzieci, Marsowi wystarczała jedna szkoła, usytuowana w samym środku Phoebe. Żadne z uczęszczających tam pięćdziesięciorga dwojga dzieci nie zostało poczęte na Marsie. Wszystkie zostały poczęte albo na Ziemi, albo — jak w przypadku chłopca Chrono — na statku kosmicznym wiozącym rekrutów na Marsa.

Dzieci nie były przeciążane nauką, gdyż społeczeństwo marsjańskie nie miało specjalnie pomysłu, co z nimi począć. Dzieci większość czasu poświęcały grze w szwabską szmaciankę.

W szwabską szmaciankę gra się sflaczałą piłką wielkości sporego melona. Piłka jest mniej więcej tak samo skoczna, jak pięciolitrowej pojemności kapelusz napełniony deszczówką. Gra przypomina basebalclass="underline" serwujący celuje piłką w pole przeciwnika i obiega dookoła bazę, a gracze w polu usiłują złapać piłkę i zbić nią biegacza. W szwabskiej szmaciance bazy są tylko trzy: baza pierwsza, baza druga i cel. I nie wolno podawać piłki serwującemu. Serwujący kładzie piłkę na jednej dłoni i wybija ją drugą dłonią. Jeśli zaś gracz w polu zbije biegacza na odcinku pomiędzy bazami, biegacz odpada z gry i musi natychmiast opuścić boisko.

Wielka popularność szwabskiej szmacianki na Marsie była — jak się łatwo domyśleć — osobistą zasługą Winstona Nilesa Rumfoorda, którego zasługą było wszystko na Marsie.

W pracy zatytułowanej Winston Niles Rumfoord, Benjamin Franklin i Leonardo da Vinci Howard W. Sams dowodzi, że szwabska szmacianka była jedyną dyscypliną sportową, z jaką Rumfoord zaznajomił się w dzieciństwie. Sams wykazuje, że gry tej nauczyła Rumfoorda guwernantka, niejaka panna Joyce MacKenzie.

W odległym świecie dziecięcych lat Rumfoorda, w Newport, drużyna w składzie: Rumfoord, panna MacKenzie i Earl Moncrief, lokaj, regularnie rozgrywała mecze w szwabską szmaciankę przeciwko drużynie w składzie: Watanabe Wataru — ogrodnik, z pochodzenia Japończyk, Beverly June Wataru — córka ogrodnika, i Edward Seward Darlington — niedorozwinięty chłopiec stajenny. Drużyna Rumfoorda zawsze wygrywała.

Wujo — jedyny dezerter w historii Marsjańskich Sił Zbrojnych — przycupnął dysząc ciężko za blokiem turkusa i przyglądał się uczniom grającym w szwabską szmaciankę na żelaznym boisku. Za blokiem turkusa Wujowi towarzyszył rower, skradziony ze stojaka na rowery przy fabryce masek gazowych. Wujo nie wiedział, które z dzieci jest jego synem — który to jest Chrono.

Plan Wuja był mocno nieprecyzyjny. Wujo marzył, że zbierze do kupy swoją żonę, syna i najlepszego przyjaciela, gwizdnie gdzieś statek kosmiczny i wszyscy razem odlecą tam, gdzie można żyć długo i szczęśliwie.

— Hej, Chrono! — zawołało jakieś dziecko na boisku. — Twoja kolej!

Wujo zerknął ponad głazem ku stanowisku serwującego. Za chwilę miało tam podejść dziecko, które jest jego synem — za chwilę miał tam podejść Chrono.

Chrono, syn Wuja, stanął na serwisie.

Jak na swój wiek, był niski, ale zadziwiająco barczysty? Jego kruczoczarne włosy były gęste jak szczotka — kruczoczarne włosie szczotki skręcało się gwałtownie w kierunku przeciwnym kierunkowi ruchu wskazówek zegara.

Dziecko było leworęczne. Piłka spoczywała na jego prawej pięści i chłopiec właśnie szykował się uderzyć ją lewą.

Dziecko miało głęboko osadzone oczy, tak samo jak ojciec. Oczy te błyszczały pod czarnymi strzechami brwi. Błyszczały rozpaczliwą furią.

Błyszczący furią wzrok błądził od jednego gracza do drugiego. Wprawiał graczy w dygot, prowokował do zmian miejsca, groził, że ślamazarna, głupia piłka zaatakuje ich zaraz z przerażającą prędkością i porozrywa na strzępy, jeśli tylko ośmielą się stanąć jej na drodze.

Nieme ostrzeżenie serwującego dotarło i do nauczycielki. Zajmowała ona tradycyjną pozycję sędziego w meczach szwabskiej szmacianki, pomiędzy pierwszą a drugą bazą, i ogarnęło ją przerażenie. Była to filigranowa staruszka nazwiskiem Isabel Fenstermaker, Miała siedemdziesiąt trzy lata i — zanim wyczyszczono jej pamięć — była świadkiem Jehowy. Została uprowadzona podczas próby sprzedania „Czaty” agentowi marsjańskiemu w Duluth.

— Drogi Chrono — rzekła z wymuszonym uśmiechem. — Nie zapominaj, że to tylko zabawa.

Niebo pociemniało nagle za sprawą eskadry stu latających talerzy — krwistoczerwonych wehikułów, którymi podróżowały Marsjańskie Oddziały Narciarsko-Desantowe. Chóralne pohukiwania rakiet brzmiały jak śpiewna burza, od której zadrżały szyby w oknach szkoły.

Na dowód wielkiej wagi, jakiej osoba Chrona przydawała grze w szwabską szmaciankę, wypada zaznaczyć, że ani jedno dziecko nie spojrzało w górę.

Doprowadziwszy graczy i pannę Fenstermaker do granicy rozstroju nerwowego, Chrono odłożył piłkę na ziemię i wyjął z kieszeni krótką metalową blaszkę, która była jego talizmanem. Pocałował blaszkę na szczęście i schował z powrotem do kieszeni.

Potem gwałtownie podniósł piłkę, zaserwował z potężnym plaśnięciem i na czworakach rzucił się między bazy.

Gracze i panna Fenstermaker uchylili się przed piłką, jakby to była rozgrzana do czerwoności kula armatnia. Kiedy piłka zatrzymała się wreszcie sama z siebie, gracze rzucili się na nią z rytualną, celową niezdarnością. Widać było wyraźnie, że celem ich starań jest za wszelką cenę nie trafić chłopca Chrono piłką i nie wyeliminować go z gry. Wszyscy gracze jakby się zmówili, aby spotęgować chwałę chłopca Chrono poprzez odstawienie żałosnej farsy o bezradności jego przeciwników.

Chrono był najwyraźniej najwspanialszą rzeczą, z jaką dzieci zetknęły się na Marsie, a wszelka chwała, jakiej same mogły dostąpić, też pochodziła od niego. Dzieci robiły wszystko, żeby dodać mu chwały.

Chrono dopadł celu w tumanie rdzy.

Jeden z graczy cisnął w niego piłką — ale za późno, za późno, o wiele za późno. Gracz, zgodnie z rytuałem, przeklął swoje parszywe szczęście.

Chrono wstał, otrzepał się i ponownie ucałował talizman, tym razem w podzięce za kolejne dotarcie do celu.

Chrono święcie wierzył, że cała jego moc pochodzi od talizmanu; tak samo wierzyli jego koledzy, a nawet — w głębi duszy — i panna Fenstermaker.

Oto historia talizmanu.

Pewnego dnia panna Fenstermaker zabrała dzieci na lekcję poglądową do fabryki miotaczy ognia. Dyrektor fabryki objaśnił dzieciom kolejne stadia produkcji miotacza ognia i wyraził nadzieję, że niektóre z dzieci, gdy podrosną, zechcą podjąć u niego pracę. Pod koniec wycieczki, w pakowalni, dyrektor złapał się w spiralę stalowej taśmy używanej do zabezpieczania zapakowanych już miotaczy ognia.

Był to spiralny kawałek zębatej taśmy, porzucony w przejściu hali przez niechlujnego robotnika. Zanim dyrektor zdołał wyzwolić się z potrzasku, otarł sobie całą kostkę u nogi i rozdarł spodnie. Odstawił wówczas pierwszy — w przeciwieństwie do poprzednich — w pełni zrozumiały dla dzieci pokaz. Zgodnie z zasadami logiki, wściekł się na spiralę.

Zaczął ją deptać.

A kiedy złapała go ponownie, pochwycił ją i pociął na czterocalowe kawałki, używając w tym celu gigantycznych nożyc.

Dzieci były podbudowane moralnie, głęboko wstrząśnięte i bardzo zadowolone. A kiedy opuszczały pakowalnię, Chrono podniósł jeden z czterocalowych odcinków spirali i schował do kieszeni. Odcinek podniesiony przez chłopca Chrono różnił się od pozostałych tym, że miał wyborowane dwie dziurki.