Выбрать главу

„Podczas swej ostatniej materializacji — pisała pani Rumfoord — mąż mój nalegał, aby był Pan obecny przy następnej. Nie zdołam mu tego wyperswadować pomimo licznych — a ewidentnych — mankamentów takiego pomysłu. Mąż upiera się, że zna Pana doskonale, gdyż spotkaliście się panowie na Tytanie, który, jak rozumiem, jest jednym z księżyców planety Saturn”.

Każde niemal zdanie zaproszenia zawierało czasownik „nalegać”. Mąż pani Rumfoord nalegał, aby postąpiła ona dokładnie wbrew własnemu rozsądkowi, więc z kolei pani Rumfoord nalegała, aby Malachi Constant zachował się w miarę możności jak dżentelmen, którym z pewnością nie był.

Malachi Constant nigdy nie był na Tytanie. O ile się orientował, nigdy nie przekroczył gazowej otoczki swej macierzystej planety, Ziemi. Wkrótce miał się dowiedzieć, że jest w błędzie.

Zakręty na ścieżce byty liczne, a widoczność ograniczona. Constant wędrował wilgotną zieloną ścieżką przypominającą pokos — istotnie był to pokos. Po obu stronach ścieżki wznosiły się zielone ściany dżungli, w którą przeistoczył się ogród.

Pokos okrążał wyschniętą fontannę. Ktoś, kto obsługiwał kosiarkę, błysnął w tym miejscu fantazją i poprowadził ścieżkę rozwidleniem. Constant mógł sobie wybrać, od której strony woli obejść fontannę. Constant zatrzymał się na rozwidleniu i spojrzał w górę. Fontanna stanowiła istny szczyt inwencji. Miała kształt szyszki, utworzonej z licznych kamiennych mis o zmniejszających się średnicach. Misy nałożone były jak obroże na cylindryczny szkielet wysokości czterdziestu stóp.

Pchnięty impulsem, Constant nie wybrał ani jednej, ani drugiej odnogi ścieżki, lecz zaczął wdrapywać się na fontannę. Wspinał się z misy na misę, z zamiarem stwierdzenia, kiedy już stanie na szczycie, którędy przyszedł i dokąd zmierza.

Stojąc na samym czubku, na najmniejszej z mis barokowej fontanny, stojąc w ruinach ptasich gniazd, Malachi Constant ogarniał wzrokiem całą posiadłość, a także spore partie miasta Newport i zatoki Narragansett. Uniósł zegarek ku słońcu, dając mu wchłonąć paliwo, które dla zegarków słonecznych jest tym, czym pieniądze dla istot ziemskich.

Ożywczy wiew od morza zwichrzył granatowoczarne włosy Constanta. Constant był przystojnym mężczyzną: waga lekkopółśrednia, cera smagła, usta wydatne, oczy piwne, ocienione kromaniońskim łukiem brwiowym. Miał lat trzydzieści jeden.

Wart był trzy miliardy dolarów, w dużej mierze odziedziczonych.

Jego imię i nazwisko znaczyły: „wierny posłaniec”.

Był spekulantem, zwłaszcza w dziedzinie papierów wartościowych.

W stanach depresji, które następowały u niego po każdorazowym nadużyciu alkoholu, narkotyków i kobiet, Constant rozpaczliwie pragnął tylko jednego — wiadomości, która przez swą wagę i dostojeństwo zasługiwałaby na to, aby on, jako posłaniec, przeniósł ją z jednego punktu w inny punkt.

Motto pod herbem, który Constant sam sobie zaprojektował, głosiło z prostotą: „Posłaniec czeka”.

Constant miał zapewne na myśli jakąś pierwszorzędna wiadomość od Pana Boga do kogoś równie ważnego.

Constant ponownie zerknął na swój słoneczny zegarek. Na zejście z fontanny i dotarcie do budynku pozostały mu dwie minuty — miał dwie minuty do czasu, gdy Kazak się zmaterializuje i zacznie rozglądać za obcym, w którego mógłby wpić zębiska. Constant roześmiał się w duchu na myśl o tym, jak uradowana byłaby pani Rumfoord, gdyby nieokrzesany parweniusz Constant z Hollywood miał spędzić całą swą wizytę uwięziony na czubku fontanny przez doga najczystszej rasy. Kto wie, czy pani Rumfoord nie kazałaby nawet uruchomić fontanny.

Było bardzo prawdopodobne, że pani Rumfoord obserwuje Constanta. Rezydencję dzieliła od fontanny minuta drogi; od dżungli zaś oddzielał ją pokos trzykrotnie szerszy niż ścieżka.

Marmurowa rezydencja Rumfoordów była rozbudowaną kopią sali bankietowej pałacu Whitehall w Londynie. Rezydencja ta byłe równocześnie — jak większość znaczniejszych domów w Newport — spokrewniona z typowymi dla całego kraju budynkami poczt i sądów federalnych.

Rezydencja Rumfoordów stanowiła komicznie szokującą ilustrację pojęcia „ludzie zamożni”. Była bez wątpienia jedną z najwybitniejszych rozpraw na temat skupienia materii od czasów Wielkiej Piramidy Cheopsa. Jako rozprawa o nieprzemijalności przewyższała nawet Piramidę Cheopsa, gdyż Piramida Cheopsa zwężała się w drodze ku niebu aż do zgubienia. Rezydencja Rumfoordów nie zwężała się ani na jotę. Mogłaby z powodzeniem stać do góry nogami.

Solidność i trwałość rezydencji pozostawały naturalnie w ironicznej sprzeczności z faktem, że były pan domu — za wyjątkiem jednej godziny na pięćdziesiąt dziewięć dni — był równie cielesny jak promień księżyca.

Constant zszedł z fontanny, stąpając na obrzeża mis o stopniowo rosnących rozmiarach. Gdy znalazł się na dole, ogarnęło go przemożne pragnienie ujrzenia czynnej fontanny. Pomyślał o tłumie po tamtej stronie muru; pomyślał, że ten tłum też strasznie by się ucieszył widząc fontannę w akcji. Tłum byłby uszczęśliwiony, patrząc, jak woda z tyciuteńkiej miseczki na samiuteńkim czubeczku przelewa się do następnej miseczki… a z następnej miseczki do kolejnej miseczki… a z kolejnej miseczki do kolejnej miski… i tak dalej, i dalej, i dalej istna rapsodia przelewania, w której każda misa wyśpiewywałaby własna radosną wodną piosenkę. Na samym zaś dole rozdziawiała się zwrócona w górę paszcza największej z mis… prawdziwego miskowego Belzebuba, wyschniętego na pieprz i nienasyconego… który czeka, czeka, czeka, pierwszej najsłodszej kropelki.

Constant popadł w ekstazę, wyobrażając sobie fontannę tryskającą wodą. Fontanna miała w sobie bardzo wiele z halucynacji, halucynacje zaś, wywołane zazwyczaj narkotykiem, były właściwie jedyną rzeczą zdolną jeszcze zadziwić i rozbawić Constanta.

Czas pędził. Constant ani drgnął…

Gdzieś na terenie posesji rozległo się szczekanie doga. Szczekanie przypominało odgłosy uderzeń drewnianego młota w gigantyczny mosiężny gong.

Constant ocknął się, przerywając kontemplację fontanny. Tak mógł ujadać jedynie Kazak, Pies z Kosmosu. Kazak się zmaterializował. Kazak zwęszył krew parweniusza.

Constant sprintem przebył resztę odległości dzielącej go od domu.

Wiekowy lokaj w bryczesach otworzył drzwi Malachiemu Constantowi z Hollywood. Lokaj szlochał z radości. Palcem wskazywał na pokój, który znajdował się poza polem widzenia Constanta. Lokaj usiłował opisać to, co sprawiło mu tyle radości i wycisnęło łzy z oczu. Nie mógł jednak wykrztusić ani słowa. W wyniku paraliżu szczęki zdołał jedynie poinformować Constanta:

— Kht kht… kht kht kht.

Podłogę hallu stanowiła mozaika obrazująca złote słońce w otoczeniu znaków Zodiaku.

Winston Niles Rumfoord, który zmaterializował się zaledwie przed minutą, wkroczył do hallu i stanął na słońcu. Był znacznie wyższy i potężniejszy od Malachiego Constanta — był, jak dotychczas, pierwszą osobą, która nasunęła Constantowi myśl, że może przecież istnieć ktoś, kto go przewyższa pod każdym względem. Winston Niles Rumfoord wyciągnął alabastrową dłoń i przyjaźnie powita? Constanta, niemal wyśpiewując słowa gardłowym grotońskim tenorem.

— Jakże mi miło, jakże mi miło, jakże mi miło, panie, Constant — powiedział Rumfoord, — Jak to uprzejmie z pańskiej strony, że zechciał się pan pofatygować.

— Cała przyjemność po mojej stronie — odparł Constant.

— Doszły mnie słuchy, że jest pan największym szczęściarzem w historii świata.

— To lekka przesada — odparł Constant.

— Nie zaprzeczy pan, że ma niesamowite szczęście w finansach — rzekł Rumfoord.