Выбрать главу

Metodę oddechową Schliemanna najłatwiej jest stosować w atmosferze nieszkodliwej, lecz i bezwartościowej, jaką była na przykład atmosfera Marsa. Oddychający oddycha i mówi normalnie, mimo iż w atmosferze nie występuje tlen, który nadawałby się do wchłonięcia w płuca. Należy jedynie pamiętać o regularnym zażywaniu piguł.

Na kursach, które prowadziła kobieta Wuja, rekruci zaznajamiali się z technikami trudniejszymi, stosowanymi w próżni lub w atmosferze szkodliwej dla człowieka. Oddychanie wymaga wówczas nie tylko regularnego łykania pigułek, lecz i blokowania otworów usznych i nosowych, przy jednoczesnym zaciskaniu ust. Każda próba nabrania powietrza czy przemówienia powoduje krwotok i zwykle śmierć.

Kobieta Wuja była jedną z sześciu instruktorek w Szkole Oddechowej Schliemanna, do której uczęszczali rekruci. Pracowała w jałowej, bielonej sali bez okien, o powierzchni trzydziestu stóp kwadratowych. Wzdłuż ścian sali biegły ławki.

Na ustawionym pośrodku stole znajdował się słój piguł, słój zatyczek do nosa i uszu, rolka przylepca, nożyczki i mały magnetofon. Magnetofon miał za zadanie emitować muzykę podczas długich przerw, kiedy uczniowie nie mieli nic do roboty, poza cierpliwym oczekiwaniem na efekty działania własnej fizjologii.

Taki okres właśnie trwał. Uczniowie przed chwilą zażyli piguły. Teraz mieli za zadanie siedzieć cicho na ławkach i słuchać muzyki, czekając, aż piguły dotrą w rejony ich jelit cienkich.

Piosenkę, której słuchali, piracka radiostacja marsjańska przechwyciła ostatnio z jakiejś ziemskiej audycji muzycznej. Na Ziemi był to wielki szlagier; wykonywał go tercet w składzie: głos męski, głos żeński i dzwony kościelne. Piosenka nosiła tytuł: „Bóg to inżynier naszych dusz”. Chłopiec i dziewczyna śpiewali na przemian po jednej linijce tekstu, aby w refrenie połączyć się w harmonijny duet.

Dzwony kościelne łkały i zawodziły, ilekroć w tekście pojawiła się wzmianka natury religijnej.

Rekrutów było siedemnastu. Wszyscy mieli na sobie nowiutkie szorty barwy mchu. Kazano im się rozebrać, aby instruktorka mogła bez trudu śledzić ich zewnętrzne reakcje fizjologiczne na technikę oddechową Schliemanna.

Rekruci byli świeżo po aplikacji amnezji i założeniu anten w szpitalu Centrum Recepcyjnego. Wszyscy mieli ogolone głowy, a na nich pasy przylepca, biegnące od ciemienia aż po nasadę karku.

Przylepiec wskazywał lokalizację anteny.

Oczy rekrutów ziały pustką, jak okna opuszczonego młyna.

Podobnie i oczy instruktorki, gdyż ona także przeszła ostatnio zabieg czyszczenia pamięci.

Kiedy wychodziła ze szpitala, poinformowano ją, jak się nazywa, gdzie mieszka, i jak należy uczyć oddychania metodą Schliemanna? Był to praktycznie komplet informacji, jakich jej udzielono. Powiedziano jej ponadto jeszcze jedno: że ma ośmioletniego syna imieniem Chrono i że, jeśli zechce, może odwiedzać go w szkole we wtorki po południu.

Instruktorka, matka chłopca Chrono, kobieta Wuja, miała na imię Be. Nosiła mszystozielony dres i białe tenisówki, a na szyi — gwizdek na łańcuszku i stetoskop.

Na podkoszulku miała wyhaftowane imię.

Popatrzyła na zegar ścienny. Minęło dość czasu, aby nawet najbardziej opieszały system trawienny przetransportował pigułę do jelita cienkiego. Be wstała, wyłączyła magnetofon i dmuchnęła w gwizdek.

— Na miejsca! — zawołała.

Rekruci nie przeszli jeszcze zasadniczego szkolenia wojskowego, nie zdołali więc od razu precyzyjnie zająć miejsc. Na podłodze wymalowane były kwadraty, wewnątrz których rekruci mieli się poustawiać, formując miłe dla oka rzędy i szeregi. Rozpoczęła się zabawa przypominająca komórki do wynajęcia: po kilku pustookich rekrutów tłoczyło się zapamiętale do jednego kwadratu, W końcu jednak każdy trafił na właściwe miejsce.

— W porządku — powiedziała Be. — Proszę teraz wyjąć zatyczki i zatkać nimi nosy i uszy.

Rekruci dzierżyli zatyczki w zaciśniętych dłoniach. Pozatykali sobie nosy i uszy.

Be przeszła od jednego do drugiego, sprawdzając, czy wszystkie nosy i uszy zostały należycie zapieczętowane.

— W porządku — oświadczyła zakończywszy inspekcję. — Bardzo dobrze — pochwaliła. Ze stołu wzięła rolkę przylepca. — Udowodnię wam teraz, że posiadając Bojowe Racje Tlenowe, czy też, jak wkrótce nauczycie się nazywać je po wojskowemu: piguły, nie potrzebujecie w ogóle używać płuc.

Przeszła wzdłuż szeregów, zaklejając wszystkie usta kawałkami przylepca. Nikt nie protestował. Kiedy skończyła, nikt nie dysponował aperturą stosowną do wyrażania protestu?

Be zanotowała dokładny czas i ponownie włączyła magnetofon. Przez dwadzieścia następnych minut czekało ją jedynie obserwowanie zmian kolorystycznych na nagich ciałach i konwulsji szczelnie zapieczętowanych, bezużytecznych płuc. Zgodnie z teorią, ciała powinny były przybrać najpierw barwę siną, następnie czerwoną, zaś po upływie przepisowych dwudziestu minut — z powrotem naturalną. Klatki piersiowe miały natomiast kolejno: drgać z wielką mocą, poniechać wysiłku, powrócić do normy.

Po zakończeniu dwudziestominutowej próby każdy rekrut powinien czuć się skutecznie przekonany, że oddychanie za pomocą płuc jest w ogóle zbędne. Teoretycznie, każdy absolwent Szkoły Oddechowej Schliemanna powinien był nabrać takiej ufności w siebie samego i piguły, że w każdej chwili gotów byłby wyskoczyć z rakiety, czy to na ziemski Księżyc, czy na dno ziemskiego oceanu — obojętne gdzie — nie zastanawiając się ani przez ułamek sekundy, w co właściwie skacze.

Be przysiadła na ławce.

Pod jej wspaniałymi oczami widniały ciemne kręgi. Kręgi pojawiły się, gdy wyszła ze szpitala i ciemniały teraz z każdym dniem. W szpitalu obiecywano Be, że z każdym dniem będzie spokojniejsza i bardziej zorganizowana. Powiedziano jej też, że gdyby przypadkiem czuła się inaczej, ma się natychmiast zgłosić do szpitala po dalszą pomoc.

— Każdy z nas potrzebuje czasem pomocy — rzekł doktor Morris N. Castle. — Nie ma się czego wstydzić. Może któregoś dnia ja przyjdę po pomoc do pani, Be? I z pewnością nie zawaham się o nią poprosić.

Be trafiła do szpitala po tym, jak pokazała swemu przełożonemu wiersz własnego autorstwa o metodzie oddechowej Schliemanna:

Zerwij z powietrzem na zawsze — już czas, I wszystkie ujścia zablokuj; Gardło zaciśnij jak skąpiec pełną garść, Niech życie siedzi w środku. Głęboki wdech i wydech — to nie my! Oddech to zwykła słabość. A gdy w śmiertelną przestrzeń przyjdzie iść, Pamiętaj: nic nie gadać! Gdy cię ogarnie żałość albo śmiech, Niech jedna łza to powie. Dusza jest twoim więźniem, serce też — Pora uwięzić mowę. Wszak każdy z nas jest wyspą, która płynie przez morza nieożywione. Tak, każdy z nas jest wyspą: wyspą-fortecą, wyspą-domem.

Be, która za napisanie tego sonetu trafiła do szpitala, miała niezwykle wyrazistą twarz: wyniosłą, o wydatnych kościach policzkowych. W zdumiewający sposób przypominała indiańskiego wojownika. Ktokolwiek jednak tak by ją przyrównał, musiałby natychmiast dodać, że wyglądała przy tym naprawdę wspaniale.

Ktoś nagle zapukał do drzwi klasy. Be podeszła do drzwi i otworzyła je.

— Słucham? — powiedziała.

W opustoszałym korytarzu stał czerwony, zgrzany mężczyzna w mundurze. Mundur nie miał dystynkcji. Na plecach mężczyzny wisiał karabin. Mężczyzna miał głęboko osadzone, rozbiegane oczy.