Выбрать главу

— Posłaniec — burknął. — Wiadomość dla Be.

— To ja — odparła niepewnie Be.

Posłaniec zlustrował ją wzrokiem od stóp do głów. Poczuła się naga pod jego spojrzeniem. Ciało mężczyzny promieniowało gorączką, która otoczyła Be jak duszny namiot.

— Poznajesz mnie? — szepnął mężczyzna.

— Nie — odparła Be. Pytanie sprawiło jej wielką ulgę. Wyglądało na to, że mieli już kiedyś ze sobą do czynienia. A więc jego wizyta była zgodna z panującymi zwyczajami — tyle że w szpitalu Be zapomniała i jego, i zwyczaje.

— Ja też cię nie pamiętam — szepnął.

— Byłam w szpitalu — powiedziała Be. — Musieli wyczyścić mi pamięć.

— Mów szeptem! — pouczył ją z irytacją.

— Co? — zdziwiła się Be.

— Mów szeptem! — powtórzył.

— Przepraszam — szepnęła. Wyglądało na to, że mówienie szeptem należy do obyczaju związanego z tym konkretnym urzędnikiem. — Zapomniałam o bardzo wielu rzeczach.

— Wszyscyśmy dużo pozapominali — odparł zjadliwym szeptem. Ponownie zerknął w głąb korytarza. — Jesteś matką chłopca Chrono, tak? — upewnił się szeptem.

— Tak — odszepnęła.

Dziwny posłaniec zajrzał jej bacznie w oczy. Nabrał powietrza, westchnął, zmarszczył brwi i szybko zamrugał powiekami.

— Co?… co to za wiadomość? — szepnęła Be.

— Wiadomość brzmi tak — szepnął posłaniec. — Jestem ojcem chłopca Chrono. Zdezerterowałem właśnie z armii. Nazywam się Wujo. Zamierzam uciec stąd razem z tobą, chłopcem i moim najlepszym przyjacielem. Nie wiem na razie, jak to zrobić, ale musisz być gotowa w każdej chwili! — Podał jej granat ręczny. — Schowaj to gdzieś — szepnął. — Kiedy przyjdzie czas, może ci się przydać.

Z dyżurki w końcu korytarza dobiegły nerwowe okrzyki.

— Powiedział, że ma do przekazania poufną wiadomość! — wrzeszczał jakiś mężczyzna.

— Ładny mi posłaniec! Tramwaj w oku! — wrzeszczał drugi. — To dezerter wojenny! Do kogo przyszedł?

— Nie mówił. Powiedział, że to ściśle tajne. Rozległ się gwizdek.

— Sześciu za mną! — wrzasnął mężczyzna. — Przeszukamy wszystkie sale. Reszta — otoczyć budynek!

Wujo wepchnął Be z granatem ręcznym do klasy i zamknął drzwi. Zdjął broń z ramienia i wycelował ją w zakorkowanych, pozalepianych plastrem rekrutów.

— Niech mi tylko który mrugnie albo spróbuje jakichś sztuczek — zagroził — a będzie po was.

Wyprostowani sztywno na wyznaczonych polach, rekruci nie zareagowali. Byli sinobladzi.

Klatki piersiowe drgały im konwulsyjnie.

Cała uwaga każdego z żołnierzy skupiona była w rejonie dwunastnicy, gdzie rozpuszczała się właśnie niewielka, biała, życiodajna pigułka.

— Gdzie mogę się schować? — zapytał Wujo. — Jak się stąd wydostać?

Be nie musiała odpowiadać. W sali nie było gdzie się schować. Nie było też wyjścia, z wyjątkiem drzwi na korytarz.

Pozostawało tylko jedno — i Wujo to właśnie zrobił. Rozebrał się do mszystozielonych szortów, ukrył karabin pod ławką, powsadzał sobie zatyczki w uszy i nozdrza, zalepił usta i stanął między rekrutami.

Głowę miał ogoloną, tak samo jak rekruci. I tak samo jak oni nosił na niej plaster biegnący od ciemienia po nasadę karku. Wujo był tak beznadziejnym żołnierzem, że lekarze w szpitalu otworzyli mu czaszkę, aby sprawdzić, czy nie cierpi przypadkiem na niedowład anteny.

Be obiegła salę wzrokiem. Była spokojna jak w transie. Otrzymany od Wuja granat dzierżyła pionowo, jak gdyby to był wazon z doskonałej piękności różą. Następnie podeszła do miejsca, w którym Wujo ukrył karabin, i ułożyła granat obok mauzera — ułożyła go starannie, okazując przykładny respekt dla cudzej własności.

Następnie zajęła swoje miejsce przy stole.

Ani nie wpatrywała się w Wuja, ani też nie omijała go wzrokiem. W szpitalu powiedziano jej, że przeszła bardzo, bardzo poważną chorobę, która grozi nawrotem, jeśli Be nie skoncentruje się tylko i wyłącznie na pracy, pozwalając innym myśleć i martwić się za siebie. Jej jedynym zadaniem było za wszelką cenę zachować spokój.

Jazgot fałszywych alarmów, w jakie obfitowało przeczesywanie budynku, rozlegał się coraz bliżej.

Be programowo odcięła się od troski o cokolwiek. Wujo, z chwilą zajęcia miejsca wśród rekrutów, zredukował sam siebie do roli numeru porządkowego. Obserwując go pod kątem zawodowym, Be stwierdziła, że ciało Wuja przybiera barwę sinozieloną, zamiast czysto sinej. Mogło to oznaczać, że Wujo od kilku godzin nie zażył piguły, skutkiem czego wkrótce wykituje.

Dać mu spokojnie wykitować, było niewątpliwie najbezpieczniejszym rozwiązaniem problemu, jaki Wujo postawił przed Be. A Be nade wszystko pragnęła spokoju.

Nie wątpiła, że Wujo jest ojcem jej dziecka. Takie było życie. Be nie pamiętała Wuja i nie zadała sobie trudu przyjrzenia mu się teraz, aby go rozpoznać następnym razem — jeśliby miało dojść do następnego razu. Nie miała co z nim począć.

Zauważyła, że ciało Wuja nabrało barwy zdecydowanie zielonkawej. Jej diagnoza była więc słuszna. Wykituje lada chwila.

Be zdrzemnęła się na jawie. We śnie ujrzała małą dziewczynkę w wykrochmalonej sukience, białych rękawiczkach i białych pantofelkach, z własnym białym kucykiem. Be zazdrościła dziewczynce, że jest taka czyściutka.

Be nie miała pojęcia, kim może być dziewczynka ze snu. Wujo padł bezszelestnie, wiotki jak wór podrobów.

Wujo obudził się i stwierdził, że leży na plecach w koi statku kosmicznego. W kabinie paliło się oślepiające światło. Wujo zaczął wrzeszczeć, ale kacowaty ból głowy natychmiast zamknął mu usta.

Z wysiłkiem stanął na nogi i jak pijany uczepił się stelaża koi. Był sam. Ktoś na nowo ubrał go w mundur.

W pierwszej chwili Wujo pomyślał, że wystrzelili go w przestrzeń wiekuistą.

Zaraz jednak stwierdził, że luk na zewnątrz jest otwarty, a za lukiem widać twardy grunt.

Wujo wygramolił się przez właz i zwymiotował.

Uniósłszy załzawione oczy stwierdził, że najprawdopodobniej nadal jest na Marsie, czy też na czymś, co uderzająco przypomina Marsa.

Była noc.

Żelazną równinę pokrywały rzędy i szeregi statków kosmicznych.

Na oczach Wuja szereg rakiet pięciomilowej długości oderwał się od szyku i melodyjnie poszybował w przestrzeń.

Zaszczekał pies. Szczekanie przypominało odgłos wielkiego mosiężnego gongu.

Zaraz potem z czeluści nocy wybiegł susami pies, wielki i przeraźliwy jak tygrys.

— Kazak! — krzyknął w ciemności męski głos.

Pies zatrzymał się posłusznie, ale nie spuszczał oka z Wuja; groźbą swych długich, oślinionych kłów, przyszpilił go do ściany statku.

Pan psiska wychynął z ciemności, poprzedzony tańczącym snopem światła latarki. Kiedy znalazł się o kilka jardów od Wuja, przyłożył sobie latarkę pod brodę. Jego twarz, zmieniona kontrastowym światłocieniem, przypominała oblicze demona.

— Czołem, Wuju — powiedział. Zgasił latarkę i przesunął się w bok, stając w smudze światła, którym rzygał właz rakiety. Był potężny, dziwnie miękki i cudownie pewny siebie. Nosił krwistoczerwony mundur wojsk narciarsko-desantowych i ich charakterystyczne buty o ściętych noskach. Był nieuzbrojony, jeśli nie liczyć czarno-złotej laseczki długości jednej stopy.

— Dawnośmy się nie widzieli — dodał, krasząc słowa nikłym uśmieszkiem w kształcie litery „v”. Przemawiał gardłowym tenorem z melodyjnym zaciąganiem.