Wujo nie przypominał go sobie, za to mężczyzna najwyraźniej dobrze znał Wuja — i myślał o nim z dużą serdecznością.
— Kto ja jestem, Wuju? — spytał, żartobliwie mężczyzna. Wuja zatkało. To musiał być Stony Stevenson, najlepszy nieustraszony przyjaciel Wuja.
— Stony? — szepnął Wujo.
— Stony? — powtórzył mężczyzna. Roześmiał się. — Mój Boże — powiedział. — Ileż to razy żałowałem, że nie jestem Stonym, i ile razy jeszcze tego pożałuję!
Ziemia zadrżała. Górą przeszła trąba powietrzna. To otaczające Wuja zewsząd rakiety smyrgnęły w powietrze i znikły z pola widzenia.
Statek Wuja miał teraz do dyspozycji cały sektor żelaznej równiny. Najbliższe statki znajdowały się o jakieś pół mili od niego.
— Twój pułk odleciał, Wuju — rzekł mężczyzna. — A ty zostałeś? Nie wstyd ci?
— Kim pan jest? — zapytał Wujo.
— Cóż znaczy imię w dobie wojny? — odparł mężczyzna. Położył swą wielką dłoń na ramieniu Wuja. — Ech, Wuju, Wuju, Wuju — powiedział. — Przeszedłeś swoje.
— Kto mnie tu przyprowadził? — zapytał Wujo.
— Żandarmeria, chroń ją Panie Boże — odparł mężczyzna.
Wujo pokręcił głową. Łzy spływały mu po policzkach. Był pokonany. Utrzymywanie tajemnicy przestało mieć sens, nawet wobec kogoś, kto mógł być może zadecydować o jego życiu lub śmierci. Do życia i śmierci biedny Wujo miał stosunek obojętny.
— Ja… ja tylko chciałem zebrać swoją rodzinę — powiedział. — Nic więcej.
— Mars to fatalne miejsce na miłość, Wuju. Fatalne miejsce na życie rodzinne — oświadczył mężczyzna.
Mężczyzną tym był, naturalnie, Winston Niles Rumfoord. Rumfoord był głównodowodzącym wszystkiego, co marsjańskie. Nie był wprawdzie praktykującym komandosem narciarsko-desantowym, ale mógł nosić każdy mundur, który przypadł mu do gustu, nie bacząc na piekło, jakie inni musieli przebyć, aby osiągnąć ten przywilej.
— Najsmutniejsza historia miłosna, jaką jestem w stanie sobie wyobrazić — rzekł Rumfoord — zdarzyła się właśnie na Marsie. Chciałbyś posłuchać, Wuju?
Dawno, dawno temu — zaczął Rumfoord — latający talerz uniósł pewnego człowieka z Ziemi na Marsa. Człowiek ów przystał na ochotnika do Marsjańskich Sił Zbrojnych, dlatego już w podróży nosił szykowny mundur podpułkownika Szturmowej Dywizji Piechoty tychże sił. Czuł się elegancki w każdym calu, zwłaszcza że na Ziemi należał do kategorii upośledzonych duchowo i, jak wszyscy duchowo upośledzeni, uważał, że mundur świadczy o człowieku jak najpiękniej.
Dysponował nietkniętą jeszcze pamięcią, a instalacja anteny dopiero go czekała. Mimo to był tak szczerze oddany sprawie marsjańskiej, że powierzono mu pilotowanie statku kosmicznego. O takim rekrucie werbownicy mawiają, że ochrzcił swoje jaja imionami Dejmos i Fobus — dodał Rumfoord. — Deimos i Phobos to dwa księżyce Marsa.
Podpułkownik ów, nie mający za grosz militarnego wyszkolenia, doświadczał podczas podróży tego, co Ziemianie nazywają „odnajdywaniem się w roli”. Nie wiedząc absolutnie nic o przedsięwzięciu, w które się wpakował, wydawał on rozkazy innym rekrutom i pilnował, by je wypełniali.
Rumfoord uniósł palec, a Wujo ze zdumieniem stwierdził, że palec jest przezroczysty.
— Na pokładzie talerza była tylko jedna kabina pierwszej klasy, do której nie wolno mu było wchodzić — ciągnął Rumfoord. — Załoga wyjaśniła mu troskliwie, że apartament należy do najpiękniejszej z kobiet, jakie kiedykolwiek przewieziono na Marsa, i że każdy mężczyzna, ujrzawszy tę kobietę, musiałby się w niej zakochać. Miłość zaś — jak twierdzili — jest zgubą każdego żołnierza, z wyjątkiem najtwardszych asów munduru.
Oburzony sugestią, że nie zalicza się do najtwardszych asów munduru, Wujo uraczył załogę całą serią opowieści o swych finezyjnych przewagach w dziedzinie obcowania z najwspanialszymi kobietami, z których żadna nie zdołała wzruszyć głazu jego serca. Załoga nie pozbyła się jednak sceptycyzmu, wyrażając przy tym śmiałą opinię, że w swoich lubieżnych podbojach Wujo nie natknął się nigdy na tak inteligentną i wyniosłą piękność, jak ta w zamkniętym apartamencie.
Ogromny, zdawałoby się, szacunek załogi dla Wuja uległ w tym miejscu nieznacznemu podważeniu. Pozostali rekruci, czując owo podważenie, także pozwolili sobie zwątpić w jego autorytet. Podpułkownikowi w papuzim uniformie dano wreszcie odczuć, kim jest naprawdę — mianowicie nadętym błaznem. Nikt nie powiedział głośno, jakim to sposobem podpułkownik mógłby odzyskać nadwątlony honor, ale sposób ten był dla wszystkich oczywisty. Aby odzyskać honor, podpułkownik musiał uwieść piękność z zamkniętego apartamentu. Podpułkownik gotów był uczynić to w każdej chwili.
Załoga jednak — ciągnął Rumfoord — w dalszym ciągu usiłowała ustrzec go przed niechybną miłosną porażką i złamaniem serca. Ego podpułkownika zasyczało, zaskwierczało, pyknęło, trzasnęło — i sflaczało.
W mesie oficerskiej — opowiadał dalej Rumfoord — odbywała się właśnie mała prywatka. Nasz podpułkownik spił się jak bela i zaczął rozrabiać. Na nowo chełpił się swą bezduszną rozwiązłością na Ziemi. Nagle spostrzegł, że ktoś podrzucił mu na dno szklanki klucz do apartamentu.
Podpułkownik udał się tam niezwłocznie, otworzył drzwi kabiny i zaryglował je za sobą — rzekł Rumfoord. — Wewnątrz apartamentu było ciemno, lecz wnętrze głowy podpułkownika rozjaśniał alkohol i butne słowa oświadczenia, jakie złoży nazajutrz przy śniadaniu.
Bez trudu posiadł w ciemności kobietę osłabioną strachem i środkami uspokajającymi — ciągnął Rumfoord. — Był to akt pozbawiony radości, w którym zaspokojenia nie zaznał nikt poza Matką Naturą i jej najprymitywniejszymi krewniakami.
Nasz podpułkownik czuł się nieszczególnie. Czuł się parszywie. Nieroztropnie zapalił światło, w nadziei, że uroda kobiety pozwoli mu poczuć dumę z własnej zwierzęcości — ciągnął smętnie Rumfoord. — Na koi kuliła się dość pospolitej urody kobieta po trzydziestce. Miała zaczerwienione oczy i twarz spuchniętą od łez i rozpaczy.
Co więcej, nasz podpułkownik wiedział, kto to jest. Była to kobieta, która, zgodnie z pewną przepowiednią, miała kiedyś urodzić dziecko podpułkownika — rzekł Rumfoord. — Podczas ich poprzedniego spotkania okazała mu tyle dumy i pogardy, teraz zaś była tak zdruzgotana, że nawet bezduszny podpułkownik poczuł się wzruszony.
Nasz podpułkownik po raz pierwszy w życiu uświadomił sobie wówczas coś, czego większość ludzi nigdy sobie nie uświadamia: że jest nie tylko ofiarą złośliwego losu, lecz i jednym z najokrutniejszych tego losu wysłanników. Kiedy spotkali się poprzednio, kobieta uważała go za świnię. Teraz udowodnił jej bezspornie, że istotnie jest świnią.
Jak słusznie przewidywała załoga — ciągnął Rumfoord — podpułkownik był po tym zdarzeniu do niczego jako żołnierz. Wplątał się beznadziejnie w zawiłą taktykę zadawania najlżejszego, zamiast jak najsilniejszego, bólu. Dowodem jego sukcesów na tym polu niechaj będzie fakt, że uwiedziona kobieta obdarowała go zrozumieniem i przebaczeniem.
Kiedy statek dotarł na Marsa, podpułkownik zorientował się podczas przypadkowej rozmowy w szpitalu Centrum Recepcyjnego, że wkrótce odbiorą mu pamięć. W związku z tym napisał do siebie pierwszy z serii listów, które zawierały w punktach wszystko, o czym nie chciał zapomnieć. Pierwszy list dotyczył w całości skrzywdzonej kobiety.
Już pozbawiony pamięci, nasz podpułkownik odszukał ją i stwierdził, że i ona go sobie nie przypomina. Stwierdził ponadto, że kobieta jest w ciąży i nosi w łonie jego dziecko. Postawił więc przed sobą zadanie zdobycia jej miłości, a poprzez nią — także miłości dziecka.