Technologiczna doskonałość marsjańskiego samobójstwa była w przeważającej mierze zasługą Salo, z którym Rumfoord przyjaźnił się na Tytanie. Salo był wysłannikiem Tralfamadorii — planety należącej do Małego Obłoku Magellana. Salo doskonalił swą smykałkę techniczną wśród cywilizacji liczącej sobie miliony ziemskich lat. Salo dysponował niesprawnym statkiem kosmicznym. Nawet w stanie niesprawnym był to zdecydowanie najwspanialszy statek kosmiczny, jaki oglądano dotychczas w obrębie Systemu Słonecznego. Statek Salo, pozbawiony elementów luksusowych, posłużył za prototyp wszystkich statków marsjańskich. Salo nie był specjalnie zdolnym inżynierem, potrafił jednak pobrać wszystkie parametry swego statku i sporządzić plany konstrukcyjne jego marsjańskich potomków.
A co najważniejsze — Salo dysponował pewną ilością najpotężniejszego z potężnych źródeł energii: PWZ, czyli Powszechnej Woli Zaistnienia. Salo wspaniałomyślnie ofiarował połowę swego zapasu PWZ na rzecz samobójstwa Marsa.
Earl Moncrief, lokaj, oparł sterowane przez siebie systemy — finansowy, zaopatrzeniowy i wywiadowczy — na bezwzględnej sile pieniądza i wnikliwej analizie ludzkiego sprytu, złośliwości i niezadowolenia, zwykle skrywanych za służalczymi fasadami.
Tacy właśnie ludzie ochoczo przyjmowali marsjańskie pieniądze i marsjańskie rozkazy. Nie zadawali pytań. Z wdzięcznością brali na siebie rolę termitów podgryzających obrzeża ustalonego porządku.
Pochodzili z rozmaitych środowisk.
Zmodyfikowany schemat statku Salo rozbito na schematy poszczególnych partii pojazdu. Agenci Moncriefa porozwozili te schematy do producentów całego świata.
Producenci nie mieli pojęcia, do czego mają służyć zamówione części. Wiedzieli jedynie, że dobrze zarabiają na ich produkcji.
Pierwszą setkę marsjańskich statków kosmicznych agenci Moncriefa zgromadzili w tajnych bazach na Ziemi. Statki zasilono dawką PWZ, którą Rumfoord wręczył Moncriefowi w Newport. Statki natychmiast podjęły służbę, dowożąc, systemem wahadłowym, pierwszych rekrutów i pierwsze maszyny na Marsa, gdzie miało powstać miasto Phoebe.
Kiedy miasto Phoebe powstało, ofiarowana przez Salo PWZ poruszyła wszystkie tryby.
Klęska wojenna Marsa — klęska głupia i druzgocąca — była zgodna z zamysłem Rumfoorda.
Będąc jasnowidzem, Rumfoord wiedział, że tak się to wszystko skończy — i został usatysfakcjonowany.
Miał nadzieję, że przykładem totalnej i nie do zapomnienia zagłady Marsa zmieni świat na lepsze.
Jak sam pisze w Kieszonkowej historii Marsa: „Każdy, kto chciałby w sposób znaczący zmienić świat, musi legitymować się żyłką showmana, szczera gotowością przelania ludzkiej krwi i nową, wiarygodną religią, którą zainauguruje podczas krótkiej pauzy skruchy i przerażenia, jaka zwykle następuje po rzezi.
Przyczyny wszystkich klęsk ziemskich wodzów dają się sprowadzić do zaniedbania przynajmniej jednego z trzech wymienionych elementów — wywodzi Rumfoord.
Dość już tych przywódczych niewypałów, przez które miliony giną za czapkę śliwek, albo i to nie! — grzmi Rumfoord. — Sprawmy sobie, dla odmiany, garstką bezbłędnie dowodzonych, którzy giną za wielką sprawę!”
Garstkę bezbłędnie dowodzonych sprawił sobie Rumfoord na Marsie — i sam został ich wodzem.
Legitymował się żyłką showmana.
Legitymował się szczerą gotowością przelania ludzkiej krwi.
Legitymował się nową, wiarygodną religią, którą zamierzał zainaugurować po zakończeniu wojny.
Znał też sposoby na przedłużenie pauzy skruchy i przerażenia, jaka zwykle następuje po wojnie. Sposoby te były wariacjami na jeden temat: wspaniałe zwycięstwo Ziemi nad Marsem było w istocie niesmaczną rzezią nieuzbrojonych praktycznie świętych — świętych, którzy wypowiedzieli Ziemi mizerną wojenkę, tylko po to, by połączyć wszystkie jej narody w monolit Bractwa Człowieczego.
Kobieta imieniem Be i jej syn Chrono znaleźli się w ostatniej fali marsjańskiego ataku na Ziemię. W falce właściwie, złożonej z czterdziestu sześciu zaledwie statków.
Reszta floty podążyła już w dół ku zagładzie.
Ziemia wytropiła ostatnią falę, a raczej falkę, marsjańskiego ataku. Nie ostrzelano jej jednak pociskami termonuklearnymi. Pociski termonuklearne się skończyły.
Zużyto wszystkie.
Tak więc falka osiadła na Ziemi nietknięta. Rozproszyła się po całym globie.
Nieliczni szczęśliwcy, którym trafili się pod lufę Marsjanie z ostatniej fali, zaczęli natychmiast strzelać do nich w ekstazie. Strzelali w euforii, póki nie stwierdzili, że obiektem ich ataków są bezbronne kobiety i dzieci.
I to był koniec wspaniałej wojny.
Na Ziemi — zgodnie z planem Rumfoorda — począł kiełkować wstyd.
Statek, niosący na pokładzie Be, chłopca Chrono i jeszcze dwadzieścia dwie inne kobiety, nie został ostrzelany po wylądowaniu na Ziemi. Wylądował z dala od cywilizacji.
Rozbił się w Amazońskiej Dżungli Deszczowej, w Brazylii.
Ocaleli jedynie Be i Chrono.
Chrono wyczołgał się z wraka i ucałował swój talizman.
Wujo i Boaz także nie zostali ostrzelani.
Po naciśnięciu guzika „start” i opuszczeniu Marsa przydarzyło im się coś bardzo dziwnego. Spodziewali się, że przegonią swoją kompanię, a tymczasem w ogóle jej nie dogonili.
Nie zobaczyli już żadnego statku kosmicznego.
Incydent ów miał bardzo proste wyjaśnienie, choć w pobliżu nie było akurat nikogo, kto mógłby je przedstawić: Wujo i Boaz wcale nie mieli polecieć na Ziemię, przynajmniej nie tak zaraz.
Rumfoord tak nastawił pilota-nawigatora ich statku, że Wujo i Boaz mieli najpierw udać się na Merkurego, o dopiero stamtąd na Ziemię.
Rumfoord nie życzył sobie, aby Wujo zginął w wojnie.
Rumfoord życzył sobie, aby Wujo przesiedział jakieś dwa lata w bezpiecznym miejscu.
Potem zaś — zgodnie z życzeniem Rumfoorda — Wujo miał się jakoby cudem pojawić na Ziemi.
Rumfoord zarezerwował sobie Wuja do głównej roli w widowisku, które zamierzał zorganizować, aby wprowadzić nową religię.
Wujo i Boaz czuli się w kosmosie bardzo samotni i zaintrygowani. Nie mieli co robić, nie mieli na co patrzeć.
— Jasny gwint, Wuju — powiedział Boaz. — Ciekawe, gdzie się podziała nasza paczka.
Przeważająca część paczki dyndała akurat na latarniach w dzielnicy handlowej Boca Raton.
Automatyczny pilot-nawigator Wuja i Boaza, który sterował między innymi oświetleniem kabiny, utrzymywał na statku sztuczny cykl ziemskich nocy i dni, nocy i dni, nocy i dni.
Jedynymi lekturami na pokładzie byty dwa komiksy, pozostawione tam przez budowniczych statku. Pierwszy nosił tytuł „Tweety i Sylwester” i opowiadał o kanarku, który doprowadza pewnego kota do białej gorączki; drugi zaś — „Nędznicy” — był historią człowieka, który ukradł kilka złotych lichtarzy pewnemu księdzu, chociaż ksiądz był dla niego dobry.
— Wuju, po co jemu były te wszystkie lichtarze? — zapytał Boaz.
— A cholera go wie — odparł Wujo. — Gówno mnie to obchodzi.
W tym momencie pilot-nawigator wyłączył oświetlenie kabiny, postanawiając, że od tej chwili nastanie noc.
— Wszystko cię gówno obchodzi, co, Wuju? — zapytał po ciemku Boaz.
— Zgadza się — odparł Wujo. — Nawet to, co nosisz w kieszeni, też mnie gówno obchodzi.
— A co ja takiego noszę w kieszeni? — zaciekawił się nieszczerze Boaz.
— Urządzenie do zadawania ludziom bólu — powiedział Wujo. — Urządzenie do zmuszania ludzi, żeby robili to, co ci przyjdzie do głowy.